prowadziła galerja do zamku. Negocjant został się sam w ogrodzie. Nie czuł on bynajmniej tego upokorzenia, które go spotkało, bo wszystkie swoje pretensje, jakie zazwyczaj ma człowiek bogaty, zlał na swego syna i czuł się szczęśliwym w nadziei, że w drugiej generacji imię jego przyjdzie do tego wzięcia, jakie nadaje bogactwo. Dla tej nadziei wszystko dzisiaj zniósł chętnie i na żadną nie zważał obelgę.
Mimo to uderzyła go dziwna różnica, jaka zachodziła między jego domem i domem margrabiego. On zliczył każdą nitkę na tej damie wielkoświatowej, zliczył każdą cegłę w tym zamku starożytnym, i najprostszym rachunkiem przyszedł do tego przekonania, że ci ludzie już zgoła nic nie są warci, bo nic majątku nie mają. Gdyby on był w tem położeniu, byłby najskromniejszym na świecie człowiekiem, walałby się gdzieś w najciemniejszych kątach i niktby może nie spojrzał na niego! A tu widzi jeszcze dumę i wyniosłość, widzi dobrą fantazję, jakby pełne kieszenie były złota!
— To wszystko robi szlachectwo — pomyślał sobie negocjant. Otton musi zostać szlachcicem. Szlachectwo zmienia krew i wzmacnia nerwy. Ja mam słabe, bardzo słabe nerwy.
A gdy ze szlachectwem zawsze Dąbczyn i zamek szły w parze, toż chciwem okiem począł się oglądać po starem zamczysku, w którem miał już rezydować pierwszy jego potomek. Patrzał na te grube, kolosalne mury, zmierzył wieżę zamkową, policzył na dachu kaplicy stojące posągi, przebiegł oczyma długą, lipową aleę, a nawet odchylił drzwi zielonego pawilonu, aby tajemnicze jego wnętrze obaczyć.
— Jak to wszystko po pańsku będzie, gdy mój syn tu zamieszka! — szepnął z cicha do pawilonu. — Ale trzeba mu przygotować ścieżkę, trzeba prędko wziąść się do dzieła, aby ten młody, bogaty hrabia...
Rzekłszy to, zamknął pawilon i szybko wybiegł na schody, prowadzące do gabinetu margrabiego.
Margrabia miał dzisiaj jak zawsze twarz rumianą, gładko ogoloną, miał białą chustkę na szyi, ciemno-bronzowy frak i popielate pantalony. Siedział w dużym fotelu, założył na krzyż popielate nogi swoje i zdawał się im z zadowoleniem przypatrywać. Koło niego leżały jakieś listy i gazety.
— Pan margrabia pozwoli, że złożę moje uszanowanie... — rzekł negocjant pokornie przy drzwiach.
— Ah Warner! Panie Warner, proszę... co za gość miły i rzadki!... — mówił margrabia, przekładając nogę na nogę.
— Słyszałem, że margrabia powrócił...
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/213
Ta strona została przepisana.