pliwość, jeźli ich życie było cierpieniem. Dzisiaj czynili to samo na pozór, ale w istocie był to tylko skutek przyzwyczajenia, a owa myśl bogobojna, która ich tutaj po raz pierwszy zgromadziła, uleciała już na zawsze z pomiędzy nich.
Staruszek pracował ciągle nad poematem swoim, ale z każdym dniem jakoś trudniej było mu o prawdziwe natchnienie. Zuzia siedziała jak zawsze na taboreciku obok staruszka, a oparta o jego ramię, zdawała się słuchać z uwagą, gdy staruszek mówił, lub czytał. Ale twarz jej mocno zbladła i posmutniała, jej oczy były często z płaczu czerwone i nabrzmiałe, a jakaś mgła nieprzejrzysta zasłaniała czasem jej świat cały, w który na pozór patrzyć się zdawała. Ksiądz Maciej nie zmienił się wprawdzie ani na duchu, ani na ciele, ale z każdym dniem więcej potrzebował tabaczki, tak mu nieraz jakieś dziwne myśli dokuczały. W ostatnich rozdziałach poematu o Stefanie Batorym już było mnóstwo bogów sławiańskich — ksiądz Maciej ich nie zauważył. Major najwidoczniej nudził się tą pogadanką poobiedną. Siedział jakby na węglach i czekał tylko sposobności, aby się za drzwi wymknąć. Jerzy nie wygoił się był jeszcze ze swojej rany.
Szczupłe grono «spirytualistów» powiększyło się o jedną osobę. Hrabia Leon polubił także te pogadanki poobiedne i rad na nie przychodził. Stary Dębicz kochał go, przekonawszy się, że obeznany jest dokładnie z pismem ojców kościoła; a poczciwy major wyglądał przyjścia jego jak bożego zbawienia, bo hrabia Leon zazwyczaj przynosił z sobą pęk gazet i najpyszniejsze wyczytywał z nich kombinacje polityczne. W takim razie major dosiedział aż do ostatniej chwili i ściskając odchodzącego gościa, mawiał zawsze do niego, że go zrestaurował na dni kilka.
Ale ksiądz Maciej z uwagą przypatrywał się wszystkiemu i coraz to częściej zażywał tabaczki. Z każdym dniem stawał się więcej milczącym i podczas powszechnej konwersacji zakręcał i odkręcał swoją tabakierkę szylkretową. Patrząc z ukosa na hrabiego Leona, zdawało się mu, że tenże pobożnej rozmowy wcale nie słuchał, a majorowa tak jakoś dziwnie przy nim wyglądała! Jakieś niedobre przeczucia trapiły poczciwego plebana.
Wreszcie jednego dnia, już nad wieczorem, gdy sędziwy kapłan odmawiając wieczorne pacierze, przechadzał się po izdebce swojej skromnej plebanji i w głowie rozbierał sobie przedmiot do jutrzejszego kazania, otworzyły się drzwi, a wysoka, pochyła postać starego Mietlicy wsunęła się do izdebki.
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/225
Ta strona została przepisana.