I ksiądz Maciej wyciągnął rękę i pobłogosławi! mieszkańcom tego dworku — nie, on był w tej chwili egzorcystą, zażegnywał burzę nad nim wiszącą!...
I szybko zwrócił się na drogę do plebanji, do swojej samotnej izdebki.
Pierwszą myślą, gdy się ujrzał w swojej izdebce, był brewiarz i modlitwa. Jego zasmucona dusza pragnęła rozmowy z Bogiem. Wziął więc do ręki dobrze znajomą mu książkę, towarzyszkę swego życia, z którą mógłby już złote wziąść wesele, i począł stosownej szukać modlitwy. Ale tym razem zawiodła go jedyna towarzyszka życia. Ksiądz Maciej przewracał i przewracał kartki, ale znajomej mu dobrze modlitwy nie mógł znaleźć. Wreszcie poprzestał na innej, podobnej, a założywszy okulary, począł ją czytać z uwagą i nabożeństwem. I tu mu się jakoś nie kleiło. Przeczytawszy całą stronę, nie wiedział w końcu sam, co przeczytał. Widział przed sobą wprawdzie czarne litery i czerwone inicjały, ale sensu nie mógł złożyć. Coś mu latało między książką a oczyma i zasłaniało ustawicznie modlitwę. Odłożył brewiarz, wziął Tomasza à Kempis, ale i tu ten sam nieład w literach i sensie. I pomyślał sobie poczciwy kapłan:
— Snać nie miłą jest Bogu modlitwa moja w tej chwili. On nie chce, abym się modlił, gdy potrzeba myśleć nad ratunkiem.
I odłożywszy wszystkie książki na bok, usiadł w dużem krześle, aby swobodnie wszystko obmyśleć, co w takim razie czynić wypada, aby znowu przez popędliwość jakiego głupstwa nie zrobić. Ale nie lada było to zadanie. Ksiądz Maciej myślał i myślał, a jakoś do żadnego nie mógł przyjść rezultatu. Wreszcie począł jego myślom przeszkadzać pająk, który sobie spokojnie siatkę naprawiał. Ksiądz Maciej obrócił się, a tu wpadło mu okno w same oczy. Podniósł głowę do góry i patrzył na powałę. Jeden sztukowany belek gniewał go i drażnił ustawicznie. Wstał i począł się przechadzać. Ale tu wszystko jakby się sprzysięgło na niego: krzesła stały na samej drodze, na stole brzęczała butelka z wodą, a podłoga tak nieznośnie była nierówną, że ksiądz Maciej nie mógł na żaden sposób swoich myśli w kupie utrzymać. Wziął kapelusz i wyszedł do ogródka.
Ogródek plebana ciągnął się długim, wąskim wygonem ponad brzegiem stawu. Zasadzony był wprawdzie drzewami owocowemi, ale mimo to można było z niego daleki mieć widok. Drzewa bowiem sadził sam ksiądz Maciej w tak symetrycznych linjach, że na cztery części świata można było pomiędzy nie daleko widzieć. Na samym końcu ogrodu była mała glorjetka, zkąd był daleki widok na staw i wysepkę z ruinami klasztoru bożogrobców. Na dębowej ławeczce lubił
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/249
Ta strona została przepisana.