spodziewał się, że w świeżej głowie łacniej mu będzie wynaleźć sposób przyzwoity postąpienia sobie w tak trudnej sprawie.
Ale sen uciekał od niego jak ptak spłoszony. A gdy nad ranem zasypiać począł, jakieś straszne widmo przestraszyło go. Równemi nogami stanął na ziemię, a zapaliwszy świecę, wziął się do brewiarza.
On widział we śnie ten biały, spokojny dworek. Lipy i kasztany tuliły go między sobą, boża gwiazda świeciła nad nim. W tem nadciągła chmura czarna, z jej piersi wyleciał grot piorunu i roztrzaskał ten biały domek i powalił chroniące go lipy i kasztany. Z grobowca Dębiczów wyszły jakieś olbrzymie, w śmiertelne całuny zawinięte postacie i wzięły staruszka ze sobą do swoich ciemnych, spróchniałych trumien! Major stał pode drzwiami grobowca i płakał, ale go tam nie wpuszczono. W ziemi nieświęconej, jak poganin lub samobójca, wykopał grób sobie i legł... A Zuzanna ubrana w kwiaty, śpiewała jakieś dziwne pieśni...
Odczytawszy modlitwę, uspokoił się po tym śnie strasznym ksiądz Maciej, a że już świtać zaczęło, począł na serjo myśleć o tem, co mu jako kapłanowi i przyjacielowi teraz czynić wypada.
Najprzód wartując wszystkie swoje doświadczenia, zgodził się na to, że błądzącego człowieka przedewszystkiem nie trzeba poniżać we własnych oczach jego. Trzeba przed nim skrzętnie naprawić ścieżkę żywota, aby sam nią na bity gościniec wyszedł; ale nie trzeba go zawracać w chwili najciemniejszej jego ślepoty. Zawrót tak nagły byłby tylko nową do błędu podnietą. Samej więc Zuzannie nie chciał nic mówić. Ale teraz nowe przychodziły trudności. Stary Dębicz, stojący nad grobem staruszek, nie mógł także wchodzić w rachubę księdza Macieja. Sama wieść mogłaby go zabić. On tak wierzył w szczęście Zuzanny, wierzył, że to szczęście jedynie jego zasługą! a ta wiara utrzymywała go tylko przy życiu. Bez tej wiary rozpadłyby się stare kości jego, jak kości szkieletu, gdy im wiążący je drut odbierzesz. Stary Dębicz nie mógł o niczem wiedzieć.
Miałże więc wprost udać się do męża Zuzanny? Miałże przyjść do tego szczęśliwego i poczciwego człowieka i rzeknąć:
— Oto szczęście twoje jest marną ułudą! Zona nie kocha cię, stary człowieku, jej serce przylgnęło do innego! Oto w tej chwili, gdy się nią zachwycasz, oni tam sami... tam złorzeczą tobie, liczą dni twoje, jak długo będziesz im jeszcze zawadzał na tym świecie!...
Miałże to wszystko powiedzieć człowiekowi, którego kochał jak brata, któremu radby nieba przychylił za do-
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/252
Ta strona została przepisana.