Nie mógł większego zmartwienia zrobić księdzu Maciejowi poczciwy major, jak to, że w tej chwali przyszedł i cały jego plan do góry nogami wywrócił. Ksiądz Maciej osłupiał, chciał zażyć tabaczki, ale tabakierka wypadła mu z ręki, a wysoko ceniony specjał zmięszał się z prochem. Wszystko się popsuło. Najprzód, była to dopiero pierwsza godzina, a potem nie działo się w białym dworku, w izdebce majora, w szerokiem, zielonym safjanem wybitem krześle, jak to sobie już był ułożył ksiądz Maciej. Ale bądź co bądź, żołnierz na każdem miejscu i o każdym czasie powinien walczyć, gdy tego jest potrzeba, pomyślał sobie ksiądz Maciej, a wezwawszy Boga na pomoc, zdjął z głowy kapelusz, przywitał gościa i usiadł tuż obok niego.
Major był dzisiaj strasznie zmieniony. Twarz miał bladą, licznemi okrytą zmarszczkami, oczy czerwone, nabrzmiałe, jakby płakał; usta zaciśnięte kurczowo, jakby go wewnątrz szarpał jakiś ból utajony. Ubiór jego był zaniedbany; na czarnej, pomiętej czamarce byty ślady, jakby jej od wczoraj nie zdjął z siebie. Resztki siwych włosów spadały w nieładzie na kołnierz i jeżyły się za każdym jego oddechem.
Ksiądz Maciej westchnął i spuścił oczy w ziemię. Widok nieszczęśliwego przyjaciela odbierał mu odwagę i mięszał do reszty i tak bezładne już myśli jego. Czekał na pierwsze słowo majora. Ale gdy major zamiast coś mówić, wyjął chustkę i do oczu ją przyłożył, jakby łzy nią ocierał, ksiądz Maciej poczuł z niemałym przestrachem, że i jemu łzy się puściły i jak groch padały’ na sutannę. Czem prędzej więc zażył tabaki i otarł oczy, aby ułożonego sobie planu do szczętu nie popsuć.
Jakoż w tej chwili podniósł major oczy, a patrząc w twarz księdza Macieja, rzekł do niego:
— Niech cię to nie dziwi, księże Macieju, że stary żołnierz musi dzisiaj łzy ocierać. Wielkie bowiem nieszczęście zawisło nad głową moją.
Ksiądz Maciej szybko rozkręcił tabakierkę, wymiótł resztki pozostałej tabaczki, a ocierając oczy, odparł:
— Bóg Joba zasmucił i Bóg go pocieszył.
Major spojrzał zdziwiony na proboszcza.
— To wiesz o wszystkiem, księże Macieju? — zapytał smutno.
Ksiądz kiwnął głową i westchnął.
Długi czas patrzeli obaj na siebie w milczeniu. Ich serca rozmawiały z sobą, jak serca kochanków. Poczem rzekł major:
— Straszne jest to nieszczęście, a dla mnie tem straszniejsze, że je tak długo znosiłem w milczeniu.
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/254
Ta strona została przepisana.