— Więc to już dawno! — poderwał ksiądz Maciej z przestrachem na twarzy.
— Dawno, dawno! — westchnął major — a dzisiaj już nie ma ratunku!
— Nie ma ratunku! bluźnisz człowiecze! Nie rozpaczaj o boskiem miłosierdziu! — krzyknął ksiądz Maciej.
Major potrząsł głową i rzekł smutno!
— Nie, księże Macieju, byłoby to grzeszyć zbytniem zaufaniem w miłosierdzie Boga.
Znowu nastąpiło milczenie; ksiądz Maciej napróżno szukał pociechy dla nieszczęśliwego przyjaciela. Tymczasem przysunął major krzesło swoje bliżej, wziął go za rękę i zaczął:
— Co się stało, już się odstać nie może. Nie idzie mi w tej chwili o siebie, bom ja na to zasłużył, aby mnie Bóg ukarał, ale trzeba od tego ciosu zasłonić drugich, którzy go bynajmniej nie przewidują, albo przynajmniej przygotować ich, aby niespodzianie ich nie zabił!... O, poczciwy przyjacielu! Gdybyś w tej chwili widział moje serce, ile tam kolców w nie się wpiło!...
— Nie, nie, broń Boże! — przerwał z przestrachem ksiądz Maciej — Dębicz nie może na teraz nic o tem wiedzieć —
— I Zuzanna! — dodał major, ocierając łzy z oczu.
— I Zuzanna? — powtórzył z zadziwieniem ksiądz Maciej.
— Tak jest, i Zuzanna — odparł z determinacją major. — Ta słaba, anielska istota nie zniosłaby tego ciosu.
Ksiądz Maciej włożył palce do próżnej tabakierki i koniecznie szukał w niej tabaki. Posunął krzesełko w tył i wprzód, odkrząknął kilka razy i w rozpaczliwem jakiemś uczuciu wlepił swój wzrok w sztukowany belek na powale. Tymczasem mówił major dalej:
— Otóż przychodzę do ciebie po radę i pociechę, drogi przyjacielu —
— Jaką radę, w czem? — zapytał dosyć obojętnie ksiądz Maciej, patrząc ciągle na sztukowany belek w powale.
— Najprzód, abyś jako kapłan i przyjaciel przygotował ich do tego ciosu... bo ja nie mam odwagi.
— Do jakiego ciosu? — zapytał znowu ksiądz Maciej z tą samą obojętnością.
— Dziś... jutro... pojutrze tracimy Czarno wody i Radziejewo! — krzyknął major, miotany rozpaczą i niecierpliwością.
Ksiądz Maciej skoczył do góry, jakby go coś ukąsiło, i rzucił się aż pod okno, jakby sztukowany belek nagle upadł na niego.
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/255
Ta strona została przepisana.