Nad dworkiem w Czarnowodach było tak czyste niebo, jakby szczęśliwym jego mieszkańcom najmniejsze nie groziło niebezpieczeństwo. Powietrze, które rankami już jesienią trąciło, ogrzało się koło południa i było ciepłe jakby śród lata. Stary Dębicz kazał się wytoczyć na ganek i postawić przed siebie stoliczek z książkami.
Kilka razy zapędzał się do książek, brał do ręki to pióro, to ołówek, ale książka, pióro i ołówek wypadały mu z rąk, a wszystkie lepsze rytmy i końcówki tak się gdzieś pochowały, że i trzech wierszy skleić nie mógł. Nie gniewał się jednak staruszek, że mu dzisiaj ani literatura, ani poezja w ład nie idą. Jakieś przyjemne uczucie rozjaśniało jego twarz sędziwą; uśmiechał się do siebie z najzupełniejszem zadowoleniem.
I jakże to nie czuć roskoszy na widok tej przecudnej natury! Jakże to oderwać oczy od tego przeźroczystego szafiru, od tych lip i kasztanów, już gdzie niegdzie malowniczo pożółkłych, od tego daleko rozciągającego się błonia, które tam gdzieś na końcu widnokręgu przecina błękitny rąbek jeziora! A tam znowu, z gałęzi na gałąź skaczą wesołe ptaszęta i szczebioczą staremu jakieś powieści z tysiąca i jednej nocy. Oto żółtobrzuszek rozparł się szeroko jak bankier i trzęsąc złotym trzosem, z pogardą patrzy na pośmieciuszka, który niby «drobny negocjant», wala się po śmieciu, zbierając skrzętnie ziarnko do ziarnka. A tam wróbel grubopłaski, prawdziwy typ mieszczański, podskakuje z arogancją dorobkiewicza i ćwierka na wszystkie cztery części świata, aby go słyszano i widziano. Z klombu odzywa się gil, czerwony jak jenerał, i od czasu do czasu daje hałastrze jakieś bardzo ważne sygnały, ale hałastra nie słucha go wcale, jak zazwyczaj korpus ochotników.
Na to wszystko patrzał stary Dębicz i uśmiechał się, jakby rozumiał ich swary i dąsy. Po chwili, jakby sobie coś przypomniał, wrziął mały kalendarzyk, który miał zawsze pod ręką, aby się dowiedzieć, który to święty Pański udarował go dniem tak przyjemnym. Później zadzwonił na służącego i kazał mu Zuzannę zaprosić do siebie.
Wkrótce nadeszła Zuzanna. Była wesoła jak wczoraj, ten sam rumieniec szczęścia krasił jej piękne lica. Przyszła z kwiatkiem w ręku, któremu połowę liści już oskubała w jakiejś sekretnej intencji.
— Zuzieńko moja! — zawołał staruszek z nieukontentowaniem na twarzy — czy ci serce twoje nic nie mówi?
— Serce moje? — zapytała zdziwiona Zuzanna.
— Wszak kochasz Tadeusza? — mówił dalej stary Dębicz z tą samą zmarszczką na czole.
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/265
Ta strona została przepisana.