nych mebli, a na ulicy przed bramą nieustanny rozlegał się głos zajeżdżających ekwipaży. Kantor był dzisiaj zamknięty na siedm zamków, bankier wypoczywał dzisiaj i używał. «Drobni negocjanci» napróżno stali od samego rana przed dobrze znanem im oknem, ale za kratą nie pojawiła się żadna dobroczynna ręka, któraby im podała droższe od ewangielji cyfry. Smutni rozeszli się, że dzień dzisiejszy był dla nich stracony!
Tymczasem po całem mieście rozchodziła się wieść o tej nadzwyczajnej uroczystości w domu o śmiejących się karjatydach. Wielki Michel, stróż domowy, przebrany w okazałego portjera, z olbrzymią szarfą na ramieniu, był już od świtu mocno czerwony na twarzy i z nadzwyczajną grzecznością opowiadał zgromadzonej między kolumnami gawiedzi, że pan jego wyprawia dzisiaj córce wesele, jakiego jeszcze świat nie widział. Mówił o miljonach posagu, o złotych karetach i ogromnych dobrach, które dla niej kupił gdzieś tam w polskiej ziemi. Dzisiejszy numer «Thalii» przyniósł w «inseratach» dość obszerny poemat na cześć nowożeńców, którego inicjały złożone tworzyły słowa: «Matylda i Walter». O autorstwo tego wiersza podejrzywano bladego «dysponenta» z kantoru «Goliat et Compagnie»; a z samej sentymentalnej poezji, w której poeta z płaczliwą miną cieszy się szczęściem Matyldy, wnoszono powszechnie, że blady «dysponent» z poza czarnych półek swego stolika musiał wzdychać do pięknej córki swego pryncypata i tem wylaniem się elegijnem swoje serce od przepełnienia salwował.
I gdy tak różne wieści po ulicy samopas biegały, na pierwszem piętrze kamienicy o śmiejących się karjatydach było już liczne zgromadzenie, były mowy i toasty, gwar i krzyk, nieodstępne żaby przy kwileniach słowików.
Matylda i Walter siedzieli obok siebie. Oboje młodzi, oboje piękni. Matylda miała suknię z ciężkiej, białej mory, miała bogaty, brylantami wysadzany naszyjnik, ciężkie, szczero-złote manele. Ale co dla bladego «dysponenta» było dzisiaj najnieznośniejsze — Matylda miała najpiękniejsze dołki w różowych swoich policzkach, miała uśmiech zachwycający i tak prześliczne oczy, jakich nigdy jeszcze u niej nie widział biedny «dysponent». Walter był skromnie ubrany. Nie miał na sobie nic świecącego, prócz świecących mocno oczu, które także nie podobały się dzisiaj autorowi madrygału w inseratach «Thalji».
Zgromadzenie składało się po największej części ze znajomych już nam znakomitości, które zaszczycały dom o śmiejących się karjatydach wysoką swoją przyjaźnią. Ten sam intendent ewangielicki, który nam wtedy tyle racjonalnych powiedział rzeczy, związał dziś ręce dwojga szczęśliwych
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/269
Ta strona została przepisana.