wiedliwego. Lekarz nie znalazł na nim żadnej oznaki jakiejbądź choroby i był tego zdania, że się upił przyzwoicie i że sen przyzwoity uwolni go od wizji kar piekielnych. A chociaż mieszczanin o trójgraniastej czapce coś strasznie sentencjonalnie na to głową potrząsał, a Paliwoda nie dowierzając temu wszystkiemu, z największą rubasznością się uśmiechał, rozstrzygnął całą tę sprawę stary ekonom, przystosowaniem jednej z licznych swoich reminiscencji wojskowych.
— Czy tak, czy owak — ozwał się z należytym akcentem — myśmy zrobili swoje, a reszta nie do nas. Wprawdzie postąpiliśmy sobie aż nadto po samarytańsku, jak mówi ksiądz proboszcz, przywlókłszy tego lutra aż tutaj, ale dla dobrych katolików było to zawsze obowiązkiem. Pamiętam, gdym był ranny pod Lipskiem, już mi chciał rajtar głowę od karku oddzielić, gdy nagle krzyknął wachmistrz: «Hola, nie zabijaj go, bo on wtedy twoim nieprzyjacielem, gdy stoi naprzeciw tobie na własnych nogach, ale przestał nim być, gdy leży jakby bez duszy.» Niechże Link leży sobie zdrów, a że leży bez duszy, to rzecz oczywista, bo nawet nóg swoich nie czuje.
Uspokoiwszy tym sposobem zbyt drażliwe sumienie obu swoich towarzyszy, chciał właśnie stary wachmistrz zatrąbić do odwrotu, gdy mieszczanin naprzód postąpił i rzekł do lekarza:
— Otóż i byłbym zapomniał, że właśnie miałem panu coś powiedzieć od panny Janiny.
— Od panny Janiny? — poderwał lekarz, rzuciwszy okiem na śpiącego Linka. Zdawało się mu, że Link nieznacznie ucho odsłaniał.
— Tak jest, od samej panny Janiny — odpowiedział mieszczanin.
— Zapewnie chora?
— Zdrowa dzięki Bogu, wygląda jak róża.
— Może margrabina?
— Wszyscy zdrowi, widziałem na własne oczy — mówił dalej mieszczanin — bo właśnie dzisiaj byłem w zamku po tę skrzyneczkę, aby ją przynieść panu. Spóźniłem się jednak i nie chciałem nocą pana nachodzić.
Rzekłszy to, wyjął z pod poły coś zawiniętego w dużą kraciastą chustkę i właśnie chciał końce chustki rozwiązywać, gdy lekki szelest dał się słyszeć w łóżku, na którem leżał chory. Wszyscy spojrzeli na Linka, ale ten leżał spokojnie i zdawało się, że śpi twardo. Na twarzy jednak lekarza widać było niepokój; dał znak mieszczaninowi, aby szedł za nim do osobnej izdebki.
— Siadaj sobie, panie Wojna — rzekł do mieszczanina
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/27
Ta strona została skorygowana.