Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/279

Ta strona została przepisana.

— Do Dąbczyna.

— Mój Johan niech także zaprzęga! — zawołał Otton z wyrazem jakiejś dziwnej energji.



IV.

Nazajutrz rano zeszło nad Dąbczynem jasne, pogodne słońce. To samo słońce wrześniowe zeszło, które siedzącemu na ganku staremu Dębiczowi tak błogo serce rozgrzewało. Jerzy otworzył okno i wyjrzał na ulicę. Chciał on dzisiaj po raz pierwszy po długiej chorobie opuścić swoją izdebkę.
Bohater nasz był mocno blady na twarzy. Rana, która przez kilka miesięcy zgoić się nie chciała, wyczerpała jego siły. Mimo to w pięknych jego oczach tryskało młode, pełne nadziei życie, na bladych ustach igrał uśmiech skrytego szczęścia.
Był to pierwszy dzień, w którym miał opuścić tę cichą, samotną izdebkę. Lubimy miejsca wspomnień naszych, na których przeżyliśmy różne wypadki życia. W krainie ducha uczucia są wypadkami. Ileż to uczuć, ileż to słodkich i gorzkich chwil życia przebył tutaj biedny marzyciel! Jakże to nie obejrzeć się po tych ścianach z uczuciem jakiegoś żalu w sercu, jakże nie pożegnać choć jednem westchnieniem tych ciemnych kątów izdebki, w których gorąca wyobraźnia nasza widziała nieraz tak cudne, tak urocze obrazy! Czy wyszedłszy z tych czterech ścian, znajdziemy tam to wszystko, cośmy tutaj wyśnili?...
Tu nam tak wszystko było przyjazne! Ten wielki, krzyżowy pająk, który tam pod belką siatkę sobie naprawia, spuszczał się często nam na głowę, zwiastując upragnionego gościa. Tych kilka muszek, uchodzących tutaj przed jesienią, brzęczały nam do ucha jakieś radosne wieści o drogich nam osobach. Myśmy je rozumieli, a wieści te były takie, jakich pragnęło biedne serce nasze. A ta pieszczoszka czarnogłowa, szczebiotliwa jaskółka, ileż to razy usiadła na tem oknie i kokietowała nas swemi czamemi oczkami! W samotności naszej zaludniliśmy tę małą przestrzeń; wszystko tu miało życie i mowę, i było tak przyjazne naszemu sercu, naszym marzeniom! Czyż to serce nie zziębnie tam,