Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/28

Ta strona została skorygowana.

o trójgraniastej czapce — bo spory kawał drogi z Dąbczyna do Radziejewa. A najprzód mów mi pan o pannie Janinie.
— Chociaż nie wiele dziesiątek lat siedzi u mnie na karku — odparł mieszczanin, przysuwając stołek — a jednak siły już nie dopisują. Przez wszystkie lata żyłem tak, jak mi moje imię nakazywało; o tem wie cały Dąbczyn. Bo też wojnę prowadzę od dziecka z tymi lutrami, ale wkrótce Wojna uspokoi się... z każdym dniem opadają siły, a grób tuż pod nogami. Lecz prawdę mówiąc, nie zazdroszczę tym, co po mnie zostaną. Może być, że się z lutrami pokumają, że założą spółkę z nimi, ale ja na to nie chcę patrzeć...
— Przedwczesny jeszcze smutek, panie Wojna... a cóż tam zleciła panna Janina?
— Panna Janina, ot młode stworzenie sobie i kwita. Skacze jak wiewiórka, aż się człowiekowi w oczach kręci, ale kto ma górą lat czterdzieści i widzi, jak marnie giną jego nadzieje...
— To zwykły bieg życia na świecie, panie Wojna. Nadzieje i marzenia starszych odziedziczają młodzi, cieszą się niemi i pieszczą, a za kilka dziesiątek lat oddają je znowu w ręce młodszego pokolenia.
— Nie, panie, nie... dzisiejsze pokolenie to już nie takie...
— Cóż panna Janina? — przerwał z niecierpliwością lekarz.
— Mój nieboszczyk rodzic był zegarmistrzem nadwornym u pana w Dąbczynie — bo musi pan wiedzieć, że ten kunszt jest dziedziczny w naszem imieniu. Mój pradziad wyuczył się był kunsztu w Norymbergji, a dziad mój robił ten zegar na wieży zamkowej. Co to za zegar, mój panie! to arcydzieło! Siedemnaście kółek i trzy tryby, nie licząc w to wiatraków i szaleńców. Dzisiaj zaledwie dziewięć kołek jest w ruchu, a inne spoczywają od dawna, bo ani mój ojciec, ani ja, nie mogliśmy odgadnąć, co im właściwie brakuje. Są tam i piszczałki, w które dmuchać miał zegar, oznajmiając godziny i dając różne sygnały w czasie publicznego niebezpieczeństwa. Dzisiaj milczą one, jakby im kto gębę zamknął; i słusznie, bo cóżby to był za głos bolesny!...
— Bardzo słusznie, panie Wojna... ale —
— Mój ojciec — przerwał mieszczanin — mój ojciec był nadwornym zegarmistrzem u nieboszczyka pana, a był to pan całą gębą. Ale czem później, tem gorzej. Dzisiaj nie stało już Dąbczyńskich na własnego zegarmistrza — ja osiadłem w mieście. Nie chciałem iść gdzieindziej, bo mi żal było oddalić się od dzieła mego pradziada; przecież człowiek kocha to, co mu przypomina jego przodków. A zresztą miał żem dopuścić, aby jaki luter świętokradzką ręką dotknął się