Zazdrościłem ci twego szczęścia i ciekawy byłem, dokąd ta dziecięca wiara może cię zaprowadzić. Bo też tylko podobna dziecięca wiara może stworzyć wielkie cnoty. Nie próżno stoi w biblji, że Chrystus lubił dzieci i chętnie brał je na swoje łono. Bóg poezji powinien być wyobrażony jako małe dziecię. Apollon, piękny, wysmukły młodzieniec, z błękitnem okiem, a ciemnym włosem, najmniej może mieć wiarę w poezję. A dodaj do tego majątek i świetniejsze piętno urodzenia, bóg poezji stanie się bogiem rozczarowania, bo zaglądnie w dno życia i ujrzy tam tajemne sprężyny dekoracji, które łudzą stojących z dala. Bo gdy n. p. parter w kobiecie aktorce widzi bohaterkę i do łez ją rozczula, on, stojąc za kulisami, widzi tylko róż i bielidło! Przyznajże sam, komu z czasem dawne zachcenia dziecięce w duszy się odzywają, czyż ten może kochać to życie, które tak naiwnie odsłoniło przed nim wszelkie ukryte swoje sprężyny?...
— Nie, nie! — przerwał mu Jerzy, a na twarz jego wystąpił rumieniec — tyś poznał tylko połowę życia, brudną połowę, która się okazuje każdemu za pieniądze, jak panorama w budach jarmarcznych; ale drugiej połowy, która jak perła w konchach na dnie morza, kryje się głęboko na dnie życia... nie ujrzysz jej okiem niegodnem!...
— O! wy kapłani niewidomego bóstwa! Cieszycie się waszą ślepotą i dobrze wam z tem. Jerzy, naucz mnie być ślepym!
— Wolałbym, abyś widział lepiej... abyś świat z pięknej strony.
— Tego mnie nie nauczysz!
— Kochaj!
— To jest najkrótsza droga do rozczarowania.
— Kochaj sercem, a nie głową!
— To jest, dobrze jeść i smaczno, a nigdy nie rachować się z garsonem... Jerzy, zróbmy układ między sobą. Czy ty kochasz?
Jerzy uczuł, że mu serce w piersiach zadrżało. Śmiało jednak i spokojnie wyrzekł:
— Kocham.
— Otóż słuchaj. Ja od stóp do głów byłem dotąd rozczarowany, ty zakochany. Gdy ty się rozczarujesz, ja kochać zacznę. Cóż, dobrze? Dotąd ty jesteś szczęśliwszy.
Jerzy pobladł nagle na twarzy. Dziwna, niemiła myśl wpadła mu nagle do głowy. Ale lękał się usta otworzyć, aby się od przyjaciela nie dowiedzieć tego, coby go zabić mogło. I Leon chciał się jakoś uchylić od widzenia bolesnej jego walki, bo uścisnąwszy mu rękę, zapalił świeże cygaro, a zawoławszy w progu krótko: «Do widzenia!» — wybiegł
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/285
Ta strona została przepisana.