— Rozumie się — mówił dalej negocjant — że to czynię w nadziei, że na Dąbczyn potem kupca znajdę, lub folwarki pojedyńczo odprzedam kolonistom, bo naturalnie na takie dobra nie stać biednego negocjanta — dodał z uśmiechem hipokryty.
Margrabia nic na to me odpowiedział. Liczył w duchu zakupione na Wołyniu dusze i z dumą wydął policzki, że znowu będzie panem, jak przystało na potomka Jarosta. Ów napis na bramie, owe «ad tuendum populum» ani mu na myśl nie przyszło! Po chwili, jakby się ze snu obudził, posunął rękę po twarzy, przełożył nogę na nogę i rzekł:
— Wierzaj mi, panie Warner, że już mnie znudziło to przeklęte nasze Poznańskie. Wielkie familje upadły lub wymarły — tylko drobna szlachta i dorobkiewicze. Nie ma nawet z kim żyć przyzwoicie. Gdybym miał jakie takie, godne towarzystwo, nie bawiłbym po za granicach, co mnie tyle kosztowało. W takich okolicznościach koniecznie zrujnować się trzeba. Więc wcale nie byłbym od tego, aby się przesiedlić. Tam, to jeszcze są większe majątki, można jakoś żyć z ludźmi. U nas to sama hołota. Trzeba się nad tem zastanowić.
— Nie można odwlekać.
— Trzeba przecież wykazów —
— Mam wszystko przy sobie... bo i nademną się pali. Pifke wiele mi zaszkodził.
Margrabiemu podobała się ta sprężystość negocjanta. Chciał on bowiem jak najprędzej rozstać się z majątkiem, który mu tyle co dnia przynosił kłopotów, a żadnych nie dawał dochodów.
Uradzono więc jak najprędzej skończyć ten interes, a tymczasem udał się margrabia do rodziny, aby ją o tym niespodziewanym wypadku zawiadomić.
Margrabina siedziała jeszcze w swojej świątyni marzeń, oraz wspomnień i przewracała karty książki czerwonej. Czytała właśnie stronicę, gdy była młodą i szczęśliwą, gdy wszystko paliło ofiary jej młodości i drżało na jej ogniste spojrzenia. Dzisiaj prócz kolców nie pozostało nic z tych kwiatów wiosennych — żaden z nich nie dotrwał do jesieni, do późnej jesieni! I gdzież teraz szukać odwagi, gdy chmura nieszczęścia zawiśnie nad głową? Na czem oprzeć zemdlałe ramiona, gdy podróż życia zaczyna być smutną i bolesną! Którąż namiętność weźmiemy wtedy w tę podróż?
— Kochana Hermino! — zawołał margrabia, zasuwając szczelnie ś. Jana Baptystę — mówiłem ci przed chwilą, że sobie wzajemnie wybaczać musimy. Przychodzę z nowiną, która na pozór jest niemiła, przy zimniejszej jednak rozwadze wcale jest dobrą.
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/297
Ta strona została przepisana.