— Dziś, jutro... kiedy chcesz, kochana Hermino — odparł margrabia i zniknął w ciemnym kurytarzu.
Jasne promienie słońca, które Wysokiem, gotyckiem oknem spłynęły z pogodnego nieba na kamienną posadzkę, zatrzymały nagle margrabiego, który zamyślony wychodził z ciemnej galerji. Powiódł okiem po tych ciepłych promieniach, zajrzał w pogodne, szafirowe niebo, i zdawało się mu, że jakaś stęchlizna grobowa naciska na jego piersi. Zbiegł po schodach i wyszedł na dziedziniec.
Na dziedzińcu walało się kilka odłamanych z muru kamieni, na których wyobrażony był herb Dąbczyńskich. Tam kupa gruzów, czerwoną posypanych cegłą, dawała schronienie żabom i płazom — wszędzie zniszczenie i ruina. Kamienny krużganek na lewym rogu zamku pochylił się i groził upadkiem, dach miedziany pośniedział i załamał się na samym środku, a na wieży zamkowej wskazuje zegar godzinę jedenastą już od kilku miesięcy, jakby chciał wołać na mieszkańców: już czas ostateczny! Margrabia zwrócił się na prawo. Przed nim stała kaplica zamkowa. Na kamiennym progu, w pokorze ducha, kazał wyryć fundator imię swoje, prosząc wchodzących przez ten próg o modlitwę dla duszy swojej. Przez małe, żelazną kratą opatrzone okno padało światło w podziemia kaplicy. W tych podziemiach były groby Dąbczyńskich. Margrabia zaglądnął przez to okno — woń pleśni i próchna odrzuciła go. Jakieś niemiłe uczucie opanowało jego serce. Spiesznie postąpił naprzód, aby jak najprędzej prochy ojców swoich za sobą zostawić. On chciałby w tej chwili jak najprędzej od nich się oderwać — on chciałby pójść tam, gdzie nie ma żadnych smutnych wspomnień, żadnych smutnych pamiątek! I nie słyszał wcale, że na krużganku kaplicy zapłakały głośnym płaczem olbrzymie, kamienne postacie, które nad tuendum populum» kasztelan Jarost tam był postawił, i rozwinęły szaty swoje, aby ztąd odlecieć daleko, daleko!... I rzekł w duchu do siebie margrabia:
— Urojone jakieś uczucie przywiązuje nas do miejsc dawnych. Dla czegóż nie zostawić gruzów za sobą, gdy ich nie można przerobić w gmach okazały? One nas tylko przygniatają i niepokoją. Dla czegóż nieustannie straszyć się widmem przeszłości? Niech śpią umarli — przeszłość pogrzebana — a dla nas życie! Dąbczyńscy i bez tych gruzów i bez tych kilka obszarów mokrej ziemi będą zawsze tem, czem byli!
A gdy do zamku powrócił, był już tak spokojny, tak niecierpliwie czekał negocjanta, któryby jak najprędzej wziął mu ten nieznośny ciężar z serca — tę kupę gruzów i tych
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/299
Ta strona została przepisana.