w której są różne papiery i schowaj ją u siebie. W moim dworze już kto inny mieszkać będzie, nie chcę jej tam zostawić. Może być, że kiedyś, jeśli będę przy życiu, upomnę się o nią, a jeźlibym już nie żył, to ją spal lub zakop w ziemię, bo mi już wtedy nic po niej.»
Mówiąc to mieszczanin, rozwinął chustkę kraciastą i dobył z niej małą szkatułkę z ciemnego drzewa i postawił na stole. Szkatułka, Górnicki i panna Janina, plątały się dziwnie przed oczyma młodego lekarza, a biedny Wojna byłby umarł z rozpaczy, gdyby w tej chwili zajrzał do duszy lekarza i swego zegaru o siedmnastu kółkach, trzech trybach i kilku szaleńcach, arcydzieła ś. p. Sebastjana Wojny, tam by nie znalazł!
— Otóż tę skrzyneczkę przyniósł mi w nocy zimowej roku 1846 pan Górnicki, a zaraz nazajutrz medytowałem nad tem, gdzieby ją dobrze i bezpiecznie schować można. Przyszła mi na myśl wieża zamkowa i zegar, w którymby i wołu ukryć można. Więc tam włożyłem ją pod lewe skrzydło wiatraku, który już od stu może lat nie obraca się. I leżała tam od tego czasu aż do wczoraj. Pan Górnicki, jak słychać, już nie żyje, a mnie już także nie długo na tym święcie. Już z trudnością przychodzi mi wyleźć na wieżę, a gdy kiedy zaniemogę, to jeszcze kto wie, komu by ta skrzynka wpadła w rękę. Oto poszedłem wczoraj po nią, aby ją wziąść ztamtąd i gdzie do wody wrzucić, lub w ziemię zakopać, jak to sobie życzył nieboszczyk Górnicki.
— I właśnie ta oto skrzyneczka — poderwał lekarz, korzystając z chwili wytchnienia opowiadającego —
— Tak jest; ta oto skrzyneczka leżała na lewem skrzydle wiatraku — ciągnął dalej zegarmistrz. — Wyjąłem ją, otarłem z prochu, zawinąłem w chustkę i wyszedłem na ganek, jakto co dnia czynić zwykłem. I opanowało mnie jakieś dziwne uczucie. Zdawało się mi, że poraz ostatni patrzę z tej wieży. Hej, mój mocny Boże! ileż to wspomnień bolesnych ma dla mnie ten widok z wieży zamkowej!... Przed laty trzydziestu wyprowadzał mnie nieraz ojciec na ten sam ganek, zakreślał ręką szerokie koło na wszystkie części świata i mówił do mnie: «Patrz Mateuszku, to wszystko, co ztąd widzisz, to ziemia nasza...» Mój Boże! Nie wiem, dla czego, ale serce rosło mi w piersi; zdawało mi się, że na tej szerokiej ziemi jest coś i mego, że i ja nie jestem bez dziedzictwa! A ja tymczasem znałem tylko tych ludzi, co tam mieszkali: każdą wieś, każdy dwór, każdy kościółek znałem. Byli to moi dobrzy znajomi, chociaż tylko z okien podzamcza na nich patrzyłem, gdy przyjeżdżali do zamku! A co to byli za panowie! A jak gościnnie podejmował ich nieboszczyk pan!
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/30
Ta strona została skorygowana.