Nie miał przyjaciela, przed którym mógłby do gruntu serce otworzyć. Jego samotna izdebka już mu nie wystarczała. Za kilka chwil był już w drodze do Czarnowód.
W Czarnowodach gotowano się właśnie do wielkiego festynu. Nie jednak o tem nie wiedział ksiądz Maciej. Rozszedłszy się przed chwilą z majorem, wziął się do brewiarza, aby w tak trudnem położeniu wymodlić sobie od Boga potrzebnej pomocy. I gdy się zmierzchać poczęło, wziął na siebie tę samą, nową sutannę i ten sam lepszy kapelusz, w którym przed kilkoma godzinami miał odbyć wcale inną misję: a wyszedłszy z izdebki, puścił się drogą do białego dworku. Zawiódłszy się dzisiaj na wszystkich swoich rachubach, już nic nie układał naprzód, co będzie mówił i gdzie usiędzie, tylko wszystko zdał na Boga, który wyraźnie powiedział, że będzie — w ustach sług swoich, gdy im mówić będzie potrzeba. W dodatek do tej pobożnej ufności wziął z sobą tabakierkę szyldkretową i co kroku zaglądał do niej, czy nie ubyło z niej potrzebnego mu dzisiaj specjału.
A chcąc się w pobożne wprawić natchnienie, zanucił sobie po cichu: «Dies irae, dies illa».
Słońce zachodziło prześlicznie, a jedna gwiazdka po drugiej wytryskiwały z błękitnego tła niebios. W całej naturze było tak cicho, tak spokojnie! Wody jeziora wyglądały jak jedna szklanna szyba, i nie było ani śladu na nich owej wczorajszej łódki, która o tym samym czasie mknęła tędy, do tych grup drzewa...A ta sama gwiazdka, która tak ciekawie wczoraj z nieba patrzała, patrzy dzisiaj tak spokojnie, tak serdecznie mruga do poczciwego kapłana!
Ale cóż to się nagle stało? Ksiądz Maciej stanął, wytężył ucho, przyłożył rękę do czoła. Jakieś dziwne tony zalatują go od dworku. Nad dachem goreje łuna złowieszcza! Przeżegnał się, rozkręcił tabakierkę, słuchał i patrzał, i coraz wyraźniej przynosi mu tony jakiejś muzyki wiatr południowy, a nad dachem dworku coraz jaśniejsza bije łuna!
Ksiądz Maciej odmówił krótką modlitwę, obejrzał się w około, czy zły duch jakich figlów.mu nie płata, i dalej sporym ruszył krokiem.