Wszedłszy w dziedziniec, stanął nagle jak wryty. Światła zaświeciły mu się w oczach; jakieś dziwne, czarne postacie wyprawiały pląsy szalone, z pod lip grzmiała ochocza muzyka, a stary Dębicz, znaczny między wszystkimi, na ganku uśmiecha się do tańczących.
W oczach proboszcza pociemniało, potem zrobiło mu się za jasno, a po chwili znowu zdawało mu się, że widzi we śnie ucztę Sardanapala, że widzi ową ścianę pałacu, na której olbrzymia ręka właśnie pisała słowa: «Mane, tekel, fares!...» I czuł, że się pod nim nogi zginają, że szylkretowa tabakierka na ziemię mu upada, że nagle jakaś zmora sturamienna chwyta go i targa na sztuki, a gdy oczy wzniósł do nieba, ujrzał strasznego anioła sądu bożego, który na dniu ostatecznym głosem trąby ma pobudzić wszystkich umarłych!...
Po chwili przyszedłszy do siebie, spostrzegł ksiądz Maciej, że jakimś dziwnym sposobem wpadł w sam środek tańczących, a gdy na dwór spojrzał, obaczył w oknie olbrzymi transparent, przedstawiający anioła już w niemłodym wieku, dmącego z całą siłą w ogromny puzon. Z puzona wylatywały w różnych pozyturach litery, które złożone razem brzmiały: Vivat! Przekonawszy się także, że i szylkretowa tabakierka w jego jest posiadaniu, wymknął się ksiądz Maciej z szalonego koła rycerzy i do ganku pospieszył.
Na ganku rzęsisto oświetlonym siedział Dębicz i siwą brodą oraz całem otoczeniem przypominał dawne, dzisiaj bajeczne czasy patrjarchów. Z roskoszą wpatrywał się w pląsające grono wieśniaków, z starszymi rozmawiał, jak to dawniej bywało, a hożym dziewczętom rozdawał przygotowane od Zuzanny upominki. I tak był szczęśliwy ten staruszek, tak mu jakoś dobrze było dzisiaj na świecie, tak jasnemi w około spoglądał oczyma, że potrzeba było serca z kamienia, aby go w tej chwili zasmucić tak nieszczęsną wieścią, z jaką właśnie przybył ksiądz Maciej.
W koło niego siedziało kilku sąsiadów, którzy dawnym obyczajem przybyli powinszować koledze swemu. A sam solenizant stał na uboczu i osłupiałym wzrokiem patrzył przed siebie. Tańczący na dziedzińcu wieśniacy wydali mu się jak mary złowieszcze, urągające się jego nieszczęściu. Zuzanna nie była także wesoła; snać smutek męża nie uszedł jej oka. Jerzego jeszcze nie było.
Gdy major księdza Macieja na dziedzińcu obaczył, pospieszył do niego, a chwyciwszy go w ramiona, długo trzymał twarz przy jego piersi. Ksiądz Maciej uścisnął mu tylko rękę i żadnych innych powinszowań w tym dniu mu nie powiedział.
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/308
Ta strona została przepisana.