— Nie możemy się ciebie doczekać, księże Macieju — zawołał stary Dębicz, wyciągając rękę do niego. — Musisz nam uroczystość dzisiejszą pobłogosławić, żebyśmy zbytnią wesołością nie grzeszyli przed Panem Bogiem. Bo że jesteśmy aż do zbytku weseli i szczęśliwi, to sam widzisz, patrząc na nas.
Ksiądz Maciej uścisnął podaną mu rękę i czemprędzej rozkręcił tabakierkę. Chciał coś odpowiedzieć, ale czul łzy pod powieką i nie chciał swego bolu zdradzić. Podniósł tylko rękę i zgromadzonym przed gankiem wieśniakom pobłogosławił.
— A nam nie błogosławisz, księże Macieju? — rzekł Dębicz z wyrzutem. — Błogosław i nam, abyśmy na rok przyszły tak samo jak i teraz, tu na tym ganku siedzieli przy krzepkiem zdrowiu i szczęściu spokojnem.
Ksiądz Maciej podniósł rękę, ale łzy zasłoniły mu tych, którym miał błogosławić.
— I chleb przeżegnaj... chleb żytni, polski! — zawołał Dębicz. — Przeżegnaj te wieńce żyta i pszenicy, aby na rok drugi stokrotnie rozmnożył ją Bóg w ziemi naszej i nakarmił biedny lud nasz, jak niegdyś nakarmił rzeszę, słuchającą słów jego.
Księdzu Maciejowi już się łzy jak groch puściły z oczu. Przeżegnał te wieńce żyta i pszenicy, i spiesznie odwrócił się od zgromadzenia. Szylkretowa tabakierka zaskrzypiała, podniósł głowę do góry, jakby się z uwagą przypatrywał misternie uwitym festonom. A gdy po chwili na majora popatrzył, wyczytał z jego oczu tak wymowną prośbę, aby sędziwemu staruszkowi tych kilka jasnych chwil życia dzisiaj nie odbierać. Ucieszyło go jakoś to wejrzenie majora, a na znak, że je dobrze zrozumiał, puknął kilka razy w tabakierkę i nową z niej wziął szczyptę.
I w samej rzeczy, widok tej uroczystości miał w sobie wiele rozczulającego. Na zielonym trawniku przed gankiem kręciły się pary ogorzałych wieśniaków. Nie było tam strojów błyszczących: wprost od pracy wzięto się do zabawy. Kosy i sierpy pozawieszano na gałęziach lip, w dali pod szopą ustawiono pługi i inne narzędzia gospodarskie. Była to najpiękniejsza dekoracja sali balowej. Szerokie liście lip i kasztanów splatały się w jakieś arabeski po nad głowami tańczących, a i jasnego tła nieba migały gwiazdy, płynęły białe, światłem księżyca osrebrzone chmurki.
Tam gromadka starych wieśniaków gwarzy coś sobie o tegorocznych urodzajach i patrzy z roskoszą na hasającą młodzież. Jedni drugim szepcą do ucha, że ta lub owa para jakby dobrana dla siebie, że w zapusty trzeba sprawić weselisko, dać dwie krowy, pług, wózek i coś grosza... Tam
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/309
Ta strona została przepisana.