— Miłe nam jest wspomnienie tych dawnych czasów.. Ale wspominałeś pan...
— Aha! mówiłem, żem stał na ganku z tą oto skrzyneczką pod pachą. Mocny Boże! pomyślałem sobie, gdzież się1 te dawne czasy podziały? Gdyby mój rodzic dzisiaj wstał z grobu, cóżby mi mógł pokazać z tego ganku? Oto dziedzice tych pięknych włości pomarli, opuścili dwory, opuścili kościoły boże i lud boży, a nieznajomi ludzie, z obcą mową, bez Boga w sercu, przyszli i zajęli ich domy pradziadowskie, pohańbili pamiątki narodowe, mury kościołów rozebrali na browary i stajnie, a lud biedny, lud został bez opieki! I zaginęły imiona wsi i miasteczek, powymyślano nowe nazwy, a nim kilka dziesiątek lat minie, i śladu nie będzie polskiej ziemi!...
— Lekarz wstał z krzesła i począł przechadzać się po izdebce. Na twarzy jego malowało się wielkie wzruszenie. Przystąpił do mieszczanina i wyciągnął rękę. Ale ten nie widział teraz podanej ręki, on był myślą na wieży zamkowej i patrzył szeroko w nieszczęsną krainę.
— I obróciłem się do wieży — mówił dalej mieszczanin — bo mi łzy w oczach stanęły. Słońce zbliżało się właśnie do zachodu i czerwonem światłem oświecało mury wieży. I pomyślałem sobie: kto wie, czyli ta wieża nie będzie kiedyś kominem jakiej fabryki nieswojskiej, a bezbożny fabrykant strąci zegar, dzieło mego pradziada, z tej wysokości, a te misterne kola założy do pługa, który z każdym dniem worywa się w rolę polską!... I gdy tak smutno sobie dumałem, w tem słyszę, ktoś idzie po schodach... suknia szeleści... i ledwie oczy z łez otarłem, aż tu przedemną stoi...
nigdy nie zgadłby pan... stoi panna Janina!
— Panna Janina! — zawołał miody lekarz i niecierpliwie rzucił się ku mówiącemu.
— Tak jest, panna Janina. W białej sukni, z czerwoną przepaską, wyglądała jak zaklęta księżniczka, o której, gdym był młodszy, opowiadano mi, że mieszka gdzieś na zamku Dąbczyńskim. Śliczna to panna i dobra panna, każdemu da dobre słowo i zawsze ma uśmiech na twarzy. Nie tak, jak ta panna Terenia, jak ją nazywają, która nigdy się nie rozśmieje i wygląda zawsze ponuro, jakby kogo zabiła.
— I cóż panna Janina?
— Myślałem sobie, że ot zapyta mnie, czego ja tutaj stoję na ganku, albo czego mam oczy zapłakane, a ja byłbym jej wtedy opowiedział to wszystko, com panu teraz mówił, i jakoś lżej byłoby mi na sercu.
— Ale ona... cóż mówiła?
— Ale ona uśmiechnęła się do mnie i kiwnęła głową, jak to zawsze czyni, gdy mnie obaczy, i rzekła: «Dobry wieczór
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/31
Ta strona została przepisana.