Pod kasztanem znowu dał się słyszeć szelest — a postać nieznajomego człowieka skryła się znowu po za drzewa.
— Niech mówią co chcą o dzisiejszej cywilizacji! — mówił dalej Dębicz. — Niech tam ślęczą sobie na giełdach, niech suszą mózgi na spekulacje, niech tworzą nowe systemata społeczeństwa ludzkiego w tem uprzedzeniu, że to, co jest stare i niedołężne... a ja przecież mówię wam, nie ma nad żywot szlachcica na wiosce rodzinnej! Kto ten żywot dla jakichś spekulacji opuszcza, lub żyjąc dla własnych namiętności, kto tę glebę ojczystą oddaje za weksle i inne grzechy swoje, ten zabija sam siebie i staje się zabójcą tej garstki ludu, która bez pasterza, jakim być powinien każdy prawy szlachcic, staje się pastwą wilków drapieżnych.
Pod kasztanami okazał się znowu ów człowiek nieznajomy, jakby chciał iść do ganku, ale wnet cofnął się i ukrył za drzewa. Dębicz mówił dalej:
— Było obyczajem przodków naszych, żyć śród tej młodszej braci. A kto ją porzuca, ten jest jak ów syn marnotrawny, który z groszem dziedzictwa poszedł w świat i marnie go stracił. Ale syna tego, gdy wrócił, przyjął w dom swój ojciec przebłagany i nawet ucztę dla niego uczynił. A my nie mamy ojca — gdy syn marnotrawny zapragnie wrócić w dom ojczysty — znajdzie go zamieszkały przez obcych, którzy rzekną mu: Nie znamy cię!
Gałęzie kasztanów zaszeleściały, najbliżsi spojrzeli w to miejsce, ale tam nie było nikogo. Dębicz ciągnął dalej:
— Niedawne temu lata, jak tu w około znałem wioski i miasta, które od wieków dzierżyła szlachta nasza. Dzisiaj nie ma już tej szlachty, koloniści zamieszkali te dworki białe, domy boże przerobili na bethauzy, a lud biedny tak biedny, jak sierota bez ojca, zapomniał imienia swego!
A odetchnąwszy głęboko, mówił dalej:
— Niegdyś zabierano ziemię orężem — dzisiaj dzieje się to pracą i spekulacją. Na oręż mieliśmy oręż, przeciw pracy postawmy pracę. I miejmy sobie to na uwadze, że na tym krańcu ziemi naszej, na którym mieszkamy, każdy uroniony zagon jest wziętą redutą, której bronić byliśmy obowiązani.
A podniósłszy oczy do nieba, zawołał uroczystym głosem:
— I dla tego dziękuję ci, o Boże, że mi żyć tak długo pozwalasz między swymi. I tobie wdzięczen jestem, Tadeuszu, żeś jako żołnierz-gospodarz stanął przy mnie i pracą swoją zabezpieczyłeś pokój duszy mojej. Pójdźcie tu, dzieci moje, niech was ucałuję. Gdyby mi kto to dzisiejsze szczęście odebrał, jabym żyć przestał!
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/312
Ta strona została przepisana.