Major schylił się, aby ramię staruszka ucałować. Potok łez puścił mu się z oczu. Zuzanna usiadła na taboreciku i pieściła się ze staruszkiem. A ksiądz Maciej dwie szczypty tabaczki raz po raz wziął z tabakierki i cicho odmówił modlitwę, aby nie popadł w pokusę, wątpiąc o dobroci boskiej. Odwrócił oczy od tej prześlicznej grupy, którą tworzyli starzec, major i Zuzanna. O! szczęście ludzkie, czem jesteś w obec wyroków mądrości boskiej!...
Tymczasem już znacznie pochłodniało. Staruszek kazał się wtoczyć do sali, dokąd i obecni goście za nim zdążyli. Młodzież wioskowa, zostawiona własnej swojej ochocie, poczęła jeszcze więcej wycinać i wyśpiewywać.
Śród tej powszechnej radości nikt nie zważał na nieznajomego widza, który stojąc za kasztanami, przypatrwał się tej uroczystości. Snać nie chciał, aby go widziano, bo za każdym głośniejszym śmiechem, za każdym jaśnieszym promieniem, które z ganku się rozchodziły, usuwał się w głąb cieni, między liście i gałęzie.
Teraz, gdy młodzież cała zatopiona w tańcu, nie w koło siebie nie widziała, wysunął się zwolna z po za drzew i ciemniejszą stroną ganku wszedł do sieni dworu.
W sali właśnie zrobiła się cisza, bo stary Dębicz coś chciał opowiadać, gdy nagle u drzwi pojawił się nieznajomy. Wszyscy spojrzeli ku niemu, a zadziwienie i przestrach malował się na wszystkich twarzach.
Nieznajomy ten człowiek był wysokiego wzrostu, miał postawę butną, ale już trochę nachyloną. Twarz jego była ogorzała i zmarszczkami okryta, długa broda spływała aż po pas, a resztki bielejących już włosów spadały w nieładzie z obnażonej głowy. Ręce miał ciężkie, spracowane, ubiór zaniedbany.
Stał chwilę przy progu, smutnem okiem patrzył po zgromadzonych, ale nic nie powiedział. Wreszcie jakby ze snu obudzony, zawołał Dębicz, żegnając się wielkim krzyżem:
— Wszelki duch chwali Pana Boga!
— Górnicki! — zawołał major i stanął jak wryty.
— Znaki na niebie...umarli wstają! — rzekł z cicha ksiądz Maciej i przetarł oczy, aby lepiej obaczyć.
Tymczasem kilku sąsiadów zbliżyło się do drzwi, obmacali nieznajomego i zawołali chórem:
— Górnicki!
Nieznajomy postąpił naprzód, podał wszystkim rękę, wszystkich serdecznie uścisnął i rzekł:
— Tak, jestem Górnicki... jestem ów syn marnotrawny...
— Zkądże przybywasz? — przerwał mu Dębicz, nie kontent w duchu, że na ganku czynił aluzje do Mogił.
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/313
Ta strona została przepisana.