— Przybywam z Nowej Holandji — odparł zapytany.
Zuzanna ze łzami w oczach przerwała ciekawość pytających i nowego gościa prosiła, aby usiadł i wziął jaki posiłek do siebie. Górnicki usiadł, ale potraw ani się tknął. Tłumaczył się słabością, która od kilku dni trapi jego ciało. Na co rzekł Dębicz:
— Nie ciało to chore, ale duch, kochany bracie, duch choruje, bo poczuł woń rodzinnego powietrza!... Z Nowej Holandji!... A myśmy wszyscy opłakiwali śmierć twoją!
— Tak jest — odparł Górnicki — śmierć wisiała nad moją głową, ale Bóg zachował mnie na większe katusze!
I sięgnął do oczu i roztarł dwie łzy. Wszyscy milczeli. Jerzy wszedł teraz do sali, a nie chcąc przeszkodzić jakiejś uroczystej scenie, schował się za księdza Macieja, który w milczenia rękę mu uścisnął.
— Ciekawi zapewnie jesteście dziejów moich — mówił dalej Górnicki — są one krótkie, nie dłuższe od ewangielicznej powieści o synu marnotrawnym, jak to pan Stanisław bardzo trafnie na ganku opowiedział. Trafiłem wprawdzie na ucztę, ale ta uczta nie dla mnie! W moim dworku rodzinnym powiedzą mi: Nie znamy cię!...
— Wszak jesteś między nami jak w domku rodzinnym — przerwał mu Dębicz — każda strzecha szlachecka to twój domek rodzinny!
Tułacz westchnął i ruszył głową na znak zaprzeczenia. W sieni okazała się dziwnie rozogniona twarz Mietlicy i widać było po jego mocno wystających oczach, że coś strasznie ciekawego miał na języku. Ale ktoś ze służby przytrzymał go za poły kurtki i zreflektował go, że teraz przeszkadzać nie może. Górnicki mówił dalej:
— Wszędzie góra i dolina, dolina i góra, i nic — więcej, powiedział poeta niemiecki, ale nie powiedział tego dla nas. Dla nas jeden tylko domek może być ojczystym domkiem!
Mietlica mrugnął oczyma w sieni i uśmiechnął się na znak, że tę sentencję absolutnie pochwala.
— Ale jakże zaszedłeś do nowej Holandji? — zapytał Dębicz, chcąc nieszczęśliwego tułacza odwrócić od smutnych myśli jego.
— Otóż krótka moja historja: Wiecie, co mnie zmusiło opuścić te strony. Ale przyczyniła się głównie do tego moja próżność. Majątek mój był na schyłku, mogłem jednak coś z niego uratować. Ale wstyd mi było mieszkać na mniejszej zagrodzie między swymi, a gdy do tego jeszcze znajome wam przyczyniły się okoliczności, sprzedałem Mogiły i wyjechałem do Galicji do mego brata Kajetana, który mieszkał pod Tarnowem. Kilka dni bawiłem u niego dosyć spokojnie.
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/314
Ta strona została przepisana.