ścia. Więc sam nie wiedząc co czyni, wałęsał się po mieście i z wszystkich stron je obchodził. A gdy się zmierzchać poczęło, odważył się zbliżyć do zamku, aby choć w te okna patrzyć, które zamykają całe szczęście jego życia.
I tak obszedł zamek kilka razy do koła i właśnie mijał fosę ogrodu, gdy w krzaku akacji obaczył coś błyszczącego. Przystąpił bliżej — był to człowiek; zajrzał mu w twarz i zawołał!
— Fryderyk!
— Pst! — odrzekł zagadniony i położył palec na ustach.
Był to jeden z tych przyjaciół Ottona, których widzieliśmy u niego, gdy się miał strzelać z panem Von der Mark.
— Na miłość Boga, co tu robisz? — krzyknął Otton.
— Jeźliś ciekaw bardzo — odparł z flegmą amator Lanzasów — to chodź kilka kroków dalej, a opowiem ci.
Dziwny niepokój opanował Ottona. Postąpił kilka kroków w milczeniu.
— Musisz wiedzieć — zaczął cichym głosem Lanzas — że pan Von der Mark, który już zdrów jest jak ryba, wyprawił wielkie polowanie u siebie. Popiliśmy się do stu katów! Same garsony, co się zowie! Mówiło się to o tem, to o owem, a więc i o kobietach. Von der Mark był tego zdania, że do «amours passagères» nie ma jak Polki, że każdą Polkę można brzękiem ostróg dragońskich i wąsami «en houssard» oderwać od domu, od męża, od dzieci i jak kozę solą, zaprowadzić na koniec świata! A gdy temu jeden i drugi się sprzeciwił, utrzymując, że prędzej można Niemkę sentymentem opanować, jak Polkę ostrogami zdobyć, Von der Mark zapalił się, broniąc swego zdania; a że w głowie wszyscy już sporo mieliśmy szumu, więc Von der Mark dał w obec wszystkich słowo honoru, że jeszcze dzisiaj wykradnie z zamku córkę margrabiego.
— Co mówisz! — zawołał Otton, a serce zadrżało mu w piersi.
— To było głupstwo, wielkie głupstwo — mówił dalej Lanzas — i awantura niepotrzebna. Ale cóż robić, słowo honoru, w głowie szumek i ja niepotrzebnie w to wlazłem!
— I ty, mój przyjaciel, ty dałeś rękę przeciw tak godnemu domowi — przeciw mnie?
— No, wybacz przyjacielu — dałem słowo honoru, że w tej wyprawie towarzyszyć mu będę — głupia, piramidalnie głupia wyprawa — ale cicho, bo słyszę szelest — odejdź!
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/319
Ta strona została przepisana.