— Powiedziałem mu, że za żadne pieniądze obcemu koloniście majątku nie damy, że wolimy niżej ceny sprzedać rodakowi... Zostawił mi spis ciążących na tym majątku długów i kopją wyroku sądowego. Rzecz jasna, nie ma ratunku. Jesteśmy narodem rycerskim, zwalczą nas spekulanci.
Znowu nastąpiła długa pauza. Ksiądz Maciej już w duchu cieszył się, że staruszek z takim pokojem przyjął nieszczęście, ale Jerzy z widoczną trwogą patrzył na niego. Jeden widział mocnego ducha — drugi słabe ciało.
— Otóż to ci tylko powiem jeszcze, Tadeuszu, abyś ten majątek rodakowi do rąk oddał — niech ja spokojnie śpię w grobach ojców moich!
To rzekłszy, prosił wszystkich, aby go samego zostawili. Jerzy sprzeciwił się temu, ale staruszek miał twarz tak spokojną, tak z każdą chwilą stawał się weselszym, że wszyscy przemogli Jerzego i z izdebki wyszli.
W pokoju majora czekał jakiś szaraczkowy jegomość. Miał surdut długi z szaraczku, głowę łysą, twarz chudą, kościstą, na której migotało dwoje ukośnych oczu.
— Jestem Czerepańkowski Djonizy — rzekł do majora — jurysta z profesji, do usług pana dobrodzieja. Dowiedziawszy się w sądzie, że Radziejewo cum attinentiis na subhastę wystawiono — pospieszyłem więc do pana dobrodzieja, aby w tym względzie jakie słowo pomówić.
— Czegóż pan żądasz? — zapytał major.
— Bo to widzisz pan — mówił dalej szaraczek — u nas jest to teraz rzeczą nader ważną, kto ziemskie dobra posiada. Kolonistom bowiem nie chodzi o dobro kraju, tylko o zysk.
Major omal, że się nie rzucił w objęcia palestranta. Anioł boży mógł tylko w tej chwili przyprowadzić tego człowieka.
— Otóż słuchaj pan dobrodziej. Uciułałem sobie z wielkim mozołem nieco grosza. Własną pracą dorabiałem się, bo jakkolwiek z dobrej szlacheckiej pochodzę familji, jednak ubogi przyszedłem na świat. Otóż zważywszy te wszystkie rzeczy, zechce pan dobrodziej mi powiedzieć, czy nie mógłbym tak ciepłą ręką tentować kupna?
— O, mój panie! — zawołał major — prawdziwą przysługę czynisz nam, bo my pod żadnym warunkiem obcemu koloniście nie chcemy powierzyć tej ojczystej gleby, tego poczciwego ludu.
— To już wszystko dobrze, panie dobrodzieju — u mnie chudzizna — kolonista dałby więcej — a ja — ot więcej dla przywiązania do naszych pamiątek to czynię...
Ale major nie dał poczciwemu dokończyć, tylko chwycił go za rękę i zaprowadził do izdebki Dębicza.
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/324
Ta strona została przepisana.