Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/334

Ta strona została przepisana.

Zuzanna ze łzami w oczach patrzała na niego.
Wreszcie pożegnano się do jutra. Major ucałował żonę i powiedział jej dobranoc. Został w swoim pokoju, mówiąc jej, że ma dzisiaj wiele jeszcze pracować.
Za kilka godzin wszedł służący, aby mu świecę odmienić.

Major siedział w starym swoim mundurze przy stoliku. Jedną ręką podparł głowę, drugą trzymał na mapie i palcem wskazywał na Brazylję. Ale był siny i zimny. Śród rojeń młodocianych tknęła go apopleksja.



Gdy się o tem ostatniem wydarzeniu dowiedziano w kamienicy o śmiejących się karjatydach, zamyślił się nagle Walter, a po chwili rzekł do żony:
— Kochana Matyldo, my tam nie będziemy szczęśliwi, my zostaniemy tutaj. Niech Otton weźmie sobie ten majątek.
A gdy piękna Matylda z zadziwieniem na niego spojrzała, mówił tenże dalej:
— Z razu myślałem, że my, idąc tam na wschód, niesiemy im błogie światło naszej cywilizacji. Tymczasem oni tam u siebie mają święty ogień, który ich może wyżej stawna nad sztuczne teorje i systemata. Oni mają miłość pamiątek rodzinnych i strzechy ojczystej, a na tej miłości gruntują się wszystkie cnoty tak pojedynczych ludzi, jak i całych narodów. Nie odbierajmy im tego kęsa ziemi, bez którego nasza ojczyzna będzie zawsze wielką i wspaniałą, a byłaby pierwszą na świecie, gdyby ich cnoty miała!... Matyldo, my zostańmy tutaj, ja będę czytał ich książki i będę o nich pisał dla naszych. Piękną i wzniosłą musi być ich literatura, jeźli takie cnoty są między nimi.
Piękna Matylda ucałowała zamyślone czoło młodego uczonego i rzekła ze słodkim uśmiechem:

— Tyś odgadł moje myśli, mój drogi Walterze. My zostaniemy tutaj i będziemy pielęgnować naszego nieszczęśliwego ojca.