się i słucha wesołych dowcipów tam z drugiego kąta salonu.
Biedny marzyciel zebrał wszystkie promienie swojej duszy gorącej i rzucił je długiem, wymownem spojrzeniem w te czarne, niby gorejące oczy. Zrozumiała to spojrzenie, spuściła oczy, a lekki uśmiech zadowolenia mignął koło jej ust różanych. Ale wkrótce przybrała wyraz obojętności i zimnej grzeczności; z tym wyrazem oddaliła się od niego.
Zaraz okoliło ją grono młodych kawalerów. Byli to ludzie świetnego urodzenia i wielkich majątków, Wesołą, żartobliwą prowadzili rozmowę. Janina jaśniała między nimi świeżością twarzy i umysłu. Biedny marzyciel pomyślał sobie, że w obec tak licznego zgromadzenia Janina tai swoje uczucia, i czekał sposobności, aby ją widział taką, jaką ją widział w snach swoich.
Janina miała coś zagrać. Wybrała ten sam utwór Chopina, który niegdyś Jerzego w taki wprawił kłopot i tyle szczęścia mu zwiastował. Chciał korzystać z tej sposobności. Zbliżył się do Janiny i ofiarował jej jak niegdyś swoją usługę. Janina uśmiechnęła się, podała mu ten sam arkusz nót, który wtedy tak niezgrabnie z ręki się zawsze wysuwał, ale podała mu dzisiaj tak zręcznie, że ich ręce bynajmniej się nie dotknęły. Przy odwracaniu kart nachylał się Jerzy aż do jej ślicznych warkoczy, ale tym razem nic nie usłyszał od niej! Sztukę odegrała Janina z wielką precyzją, jak wytrawiona artystka.
Jerzy stanął na boku. Na jego twarzy malował się smutek. Janina spojrzała kilka razy z ukosa na niego. Korzystając z sposobności, zbliżyła się i rzekła głośno:
— Pan jeszcze nie mówiłeś mi nic o biednej Tereni.
Odstąpiła kilka kroków i usiadła. Jerzy wziął krzesło i przysiadł się do niej. Serce zadrżało mu w piersi.
— Chciałam z panem na osobności mówić — zaczęła Janina cichym głosem — ale mi się nie udało.
Jerzy obejrzał się w koło i gniewał się, że w tej chwili nie są sami.
— Najprzód muszę pana bardzo ładnie przeprosić za to, jeźli kiedy bawiąc się z panem, byłam zbyt roztargnioną. Już to jest w moim temperamencie, nie taić nikomu moich przyjaznych uczuć. I często i otwarcie to okazuję, czy to spojrzeniem, czy ściśnieniem ręki. Jest to niedobry zwyczaj, przyznaję się do tego, ale ja już siebie nie odmienię, Jerzy obejrzał się znowu w koło — ale tym razem z innem wcale uczuciem.
— Dla tego proszę pana — mówiła dalej głosem błagającym — gdy się już może na zawsze rozłączamy, abyś nie chciał mieć jakiego żalu do mnie, bo mnie by to bolało.
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/337
Ta strona została przepisana.