wek, zbierających pył ziemi dla nowej ojczyzny... nie słyszał śpiewania polnego konika, ani owych przecudnych gadek, które złotopióremu ptakowi szeptały liście starej gruszy...
Pacjent spał jeszcze smaczno i zdawało się, że dawno już nie leżał w tak wygodnem i ciepłem łóżku. Z roskoszą sybaryty wyciągał się na wszystkie strony, ziewał, przecierał oczy i znowu zasypiał, jakby dopiero co się spać był położył.
Lekarz wyszedł na drogę przed szpitalem, aby odetchnąć majowem powietrzem. Rozmyślając o tem wszystkiem, co dzisiejszej nocy zaszło, sam nie wiedział, jaką drogę wybrał sobie do przechadzki. Szedł groblą ponad stawem, który rozciągał się aż po kopce Dąbczyna. Zwierciadło wody było ciche i gładkie, jak szyba lazurowa, na której rysowały się wierzby i topole, idące wzdłuż brzegu.
Wyszedłszy na kopiec, stanowiący granicę między Radziejewem a Dąbczynem, spojrzał mimowoli na wieżę zamkową, której szczyt odbijał się w stawie pod jego stopami. I zdawało się mu, że widzi owego starego mieszczanina w czapce trójgraniastej, a obok niego stoi jakaś biała postać z czerwoną przepaską i zwróciwszy się ku niemu, śledzi tęsknem okiem owej starej gruszy... W tem zaszeleściały za nim zioła, widzenie wionęło jak mgła poranna, a tuż przy nim stał mężczyzna w brudnym, białym kapeluszu o rudych bakenbardach.
Link wyglądał zdrów, jakby nigdy mu się nic nie stało, a nawet uśmiechał się tak grzecznie i słodko, jakby przez całą noc miał sny najroskoszniejsze.
— Przychodzę podziękować panu za łaskawą pomoc — mówił z łagodnym uśmiechem — bo przypominam sobie, żem wczoraj był mocno chory. Biedny wiele na świecie przebyć musi, a to wszystko zostawia tam ślady.
Tu wskazał na brudną koszulę na piersiach, gdzie według jego wiary miała mieszkać dusza. Komicznie jednak wyglądał ten gest jego przy spirytusowej atmosferze, która otaczała go jeszcze, a której nie mogły przemódz ani jaśmin, ani macierzanka. Lekarz uśmiechnął się z politowaniem.
— W mojej młodości raniono mnie w głowę — mówił dalej ajent — i odtąd cierpię czasem na obłąkanie. W tym stanie, jak mnie zapewniano, mówię zazwyczaj dziwne rzeczy, a nawet takie, które ludzi przestraszają. Pan jako człowiek uczony, łatwo to sobie wytłumaczy. Ale nieszczęśliwy jestem, gdy mnie ta choroba między prostymi ludźmi najdzie. Wtedy żegnają się przedemną jak przed djabłem.
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/34
Ta strona została przepisana.