różowej inkarnacji ciała. Oczy miała ciemne, zmrożone; usta koralowe, na pół otwarte, z których wyglądały dwa rzędy najpiękniejszych pereł. Na twarzy malowała się jakaś niecierpliwość i zdawało się, żn śmiała amazonka wyprzedza myślą szalone skoki białego araba. Rysy jej twarzy były ostro odznaczone, ruchy jednak wdzięczne i starannie zaokrąglone.
Czarna jej towarzyszka we wszystkiem z nią kontrastowała. Była wątłej budowy, siedziała przygarbiona i dużem niebieskiem okiem patrzyła bezmyślnie przed siebie. Na gładkiej, prawie chorowitej twarzy nie było żadnego wydatniejszego wyrazu, prócz znużenia i jakiejś dziwnej apatji. Pewna omdlałość rozlewała się w całej postaci, jej ruchy były na pół urwane, niedokończone. Obojętną była na bieg czarnego rumaka i zdawała się zostawać myślą daleko po za nim.
— Tereniu, Tereniu! — ozwała się pierwrsza, a jej twarz zarumieniła się — czy nie widzisz? czy nie poznajesz? C’est dròle! Patrz, pan Jerzy! A to dziwne spotkanie — dodała, zatrzymując konia. — Dzień dobry, panie doktorze! Dzień dobry!... Milej mi było powiedzieć panu przed kilku laty: Dzień dobry, panie poeto! Nieprawda, że to jakoś lepiej brzmi: poeto! a przy «doktorze» przychodzą mi zaraz na myśl krew i pijawki.
— Bo pani lubisz tylko kwiaty — odparł Jerzy — i nie chcesz przypuścić, że każdy kwiat upaść musi, jeźli jaki owoc ma wydać.
— Eh bien! Otóż pan byłeś pięknym bladoróżowym kwiatem jabłoni, a teraz jesteś cierpką, kwaśną, nie dobrą płonką! Nie lepiejże to było uschnąć wonnym kwiatem, tak poetycznie...
— Pani sympatyzujesz z dzisiejszym porankiem, który jest tak przejrzysty i eteryczny.
— A pan sympatyzujesz z ciemnym, brudnym szpitalem... Nie dajesz się widzieć dobrym znajomym — chorym...
— Chorym? Czy pani margrabina...
— Nie, mama zdrowa... Terenia była trochę cierpiąca... prawda, ma chère?
Czarna amazonka spojrzała na nią dużem, niebieskiem okiem, jakby wcale nie wiedziała, o co ją zapytała towarzyszka. Chciała niewiadomość tę pokryć uśmiechem, ale uśmiech jej zaledwo tylko zarysował się koło ust bladych i zginął, nie doszedłszy do oczu. Na jej twarz wróciła znowu dawna bezmyślna omdlałość.
— A teraz niedobry, nieznośny panie doktorze a expoeto — mówiła dalej panna Janina — teraz możesz sobie
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/36
Ta strona została przepisana.