lat czterdzieści i kilka, mógł już zamieszkać pewien spokój i statek, zewnętrzne jednak jej ruchy nagłe i gwałtowne, najczęściej na pół urwane, oznaczały nerwowe, wiecznie niespokojne usposobienie. Jej twarz grała ustawicznie odcieniem barw najróżnorodniejszych, a ta rozmowa samej z sobą, zdradzała nieustanny natłok myśli, które głośną mową starała się przytrzymać w pewnym ładzie.
— Ach! to klasztor prawdziwy — mówiła dalej, zaginanając w ciemną ulicę lip odwiecznych — to pensjonat... nigdzie oddechu... ah! la belle nature prend ici son haleine...
Margrabina odetchnęła; ciemna ulica lip skończyła się w wązką ścieżkę. Widok obszerny otworzył się przed jej oczyma, ale majorowej nigdzie widać nie było.
Była ona samotną w tej chwili i nie marzyła o tem, że na jej czyste, chociaż przyćmione niebo wypłynie chmura udręczeń i niepokojów.
Wyszedłszy z izdebki, w której odbywały się tak zwane «spiritualia», przebiegła szybko przez kredens, nie dając rozkazu przygotowania herbaty, jakiej jej doradził poczciwy staruszek. Chciała się czemś rozerwać, zapragnęła świeżego powietrza. Wyszła do ogrodu, aby uzbierać dziko rosnących bratków. Poobchodziła wszystkie klomby drzew, przeszła kilka razy przez wielki gazon, okrążyła cały ogród do koła, ale żadnego bratka nie znalazła. A przecież było ich pełno pod klombami, pełno na wielkim gazonie i w każdym zakątku ogrodu. Ale Zuzanna nie widziała ich, chociaż krocie skonały pod jej stopami. Jakieś złe demony, psotniki, zasłaniały jej wzrok, pląsały przed nią i skakały z trawki na trawkę, z kwiatka na kwiatek. Zuzanna przypatrywała się ich pląsom, szła za niemi do ciemnej, lipowej alei; a tak zapomniała o bratkach i przyrzeczeniu danem staruszkowi, że wkrótce powróci.
Ostrożnie, młoda, piękna kobieto! W ciemnej, lipowej alei pełza mnóstwo gadów czarnych; brzydkie, stubarwne gąsienice kołyszą się na liściach lipowych, a twoje czyste, białe ramiona obnażone, twoja stopa często dotyka się brzydkich, plugawych gadów, chociaż na pozór ubrane są w kolory tęczowe!... Strzeż się, młoda kobieto, dotknąć się tych złudnych, złocistych postaci; one cię wabią coraz dalej, coraz dalej, aż tam, gdzie cię przemienią w brzydkie potwory! A wtedy już późno będzie wracać, wtedy już nie wrócisz?...
Zuzanna szła zwolna długą, ciemną aleją, W jej sercu był jakiś dziwny niepokój. Przyspieszyła kroku i wyszła na piękną, zieloną polankę, która ciągnęła się wzdłuż brzegu jeziora. Nad samym brzegiem była grupa drzew, a pośrodku
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/49
Ta strona została przepisana.