— Coś mi źle wróży na podróż! — westchnął zegarmistrz, patrząc na czarnego, kudłatego psa.
— To już taka natura — uspokoił go ekonom.
— Do tego dzisiaj przez całe popołudniu stał mój sąsiad we drzwiach swego sklepu, patrzył się widocznie w moje okna i uśmiechał się szyderczo.
— To wam się tylko tak wydawało.
— A gdym wychodził z domu, to schował się naumyślnie do sieni, aby mnie jeszcze dzisiaj dokuczyć.
— Tabo wy coś cierpicie do niego.
— Nic mi nie zrobił, nigdy z nim ani słowa nie mówiłem, a jednak strach mnie bierze, gdy go obaczę.
— Przeżegnać się i kwita. Ja tak zawsze robię, gdy mnie coś w drogę wlezie. A tymczasem pójdźcie na folwark, zjemy razem kawałek chleba na drogę.
Kilka chwil szli w milczeniu koło siebie obaj starzy przyjaciele. Widu powrócił z grobli, nie znalazłszy nigdzie nieprzyjaciela, a zwiesiwszy pysk do ziemi, mruczał nieukontentowany.
Wreszcie ozwał się zegarmistrz:
— Ciężko mi bardzo na sercu! Kilka dni zabawię w podróży, a nikogo w domu przez ten czas nie będzie. Przecież to smutno człowiekowi samemu na świecie. Ani żony, ani dziecka, nikt wiedzieć nie będzie, kiedy zamknę powieki.
— No, dobra żona, to już nie żal człowiekowi — rzekł stary ekonom — ale gdy już kogo Pan Bóg ukarze...
I posmutniał stary wachmistrz, a wyjąwszy krótką fajeczkę, zapalił sobie ku lepszej fantazji.
— Nie będzie komu zegarów ponakręcać! — mówił dalej zegarmistrz. — Basia zaśnie, a burmistrz położy swe wagi na ziemi i ani się ruszy!
— Mogę dochodzić co noc do Dąbczyna i zegary ponakręcać. W dzień mam wiele roboty.
— A co tymczasem starowina na wieży ze sobą zrobi, to już Bogu tylko wiadomo!
— I tam mógłbym pójść, gdybym miał klucze.
— Nie, nie — odparł żywo mieszczanin — tam nikt iść nie może, nikt iść nie powinien... Rozumiecie, Jakubie, ja jestem zazdrosny, zazdrosny jestem, bo to mój skarb jedyny, to dzieło mego dziada.
Ekonom znał dobrze swego przyjaciela, który zbyt często był mizantropem, aby mu w takiej chwili coś odpowiadać. Wydmuchnął kilka kłębów dymu i w milczeniu postępowali dalej prostą drogą ku folwarkowi w Radziejewie.
Przechodząc koło karczmy, usłyszeli gwar wielki i krzyk jakiś niezrozumiały. Mnóstwo wiejskich dzieci otoczyło budynek i krzyczały na wyścigi.
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/64
Ta strona została przepisana.