Podczas tej rozmowy poufnej, której świadkami byli św. Jan Baptysta, Samson i kilku patrjarchów sędziwych, toczyła się w drugim skrzydle pałacu nie mniej ciekawa konwersacja.
Był to mały pokoik z żółtem obiciem. Na ścianach wisiały obrazy, przedstawiające wiosnę z wszystkiemi jej kwiatami. Posadzka zasłana była kobiercem o żywych, jaskrawych kolorach. Wszystko było tu pełne życia, drażniło oczy, zmuszało pierś do głębokiego oddechu. Mała kanapka, wybita czerwonym aksamitem i takież dwa fotele stały przy ciemnym, mahoniowym stoliku. Jak wr tamtym pokoju miało wszystko na sobie barwę reminiscencji, tak tutaj było życie, była obecność. Zachodzące słońce rzucało różowe promienie w sam głąb pokoju i jakąś śliczną, przezroczystą mgłą otaczało dwie piękne, młode kobiety.
Janina chodziła szybko po pięknym kobiercu. Jej ruchy żywe i namiętne oznaczały niepokój, jej oczy biegały z przedmiotu na przedmiot, wydając z siebie jakiś dziwny, fosforyczny blask. Jasno-orzechowa suknia, z wyciętym wysoko gorsem, podnosiła lśniącą białość jej ciała i za każdem poruszeniem okazywała piękne kształty, wysmukłej, elastycznej kibici.
Na kanapie siedziała Terenia w białej sukni z niebieskiem ubraniem. Jej twarz śniada, chorowitej przezroczystości, odbijała jakoś demonicznie od białej sukni. Siedziała jak zazwyczaj: omdlała, znudzona, milcząca. Jej duże oczy patrzyły bezmyślnie przed siebie; żadnego nie było w nich wyrazu. Biedna była to i nieszczęśliwa istota. Daleka jakaś krewna margrabiny; nie miała ni ojca ni matki, ani majątku. Powszechnie miano ją za idjotkę.
Janina zatrzymała się nagle przed stolikiem.
— Czy sądzisz — rzekła szybko i dźwięcznie — że lepiej, żem wstała z łóżka?
— Nie wiem — odpowiedziała Terenia, patrząc ciągle przed siebie.
— Ty nigdy nic nie wiesz, moja Tereniu — mówiła Janina, a oczy jej ciemne zaświeciły fosforem — ty jesteś szczęśliwa, ty nie wiesz czy żyjesz, czy śnisz — a mnie już boli to życie?
— Dla czego cię boli? — zapytała powolnym głosem Terenia i podniosła głowę.
— Bo on mnie kochać nie chce; patrzy z ironicznym uśmiechem na mnie, gdy mu się prawie sama oświadczam.
— Nie musisz go dobrze kochać, inaczej nie oparłby się tobie!
Janina klasnęła w dłonie i przyskoczyła do Tereni.
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/88
Ta strona została przepisana.