z trzema krzyżami!... Prawda, Soroka, że to chciałeś mi powiedzieć?
Stary Ukrainiec poczerwienił ze wstydu, jakby kto go złapał na złodziejstwie jakiem, a to tymczasem była tylko radość, że panicz jego «dumkę» zrozumiał. Ale jako prosty Kozak uznał za rzecz przyzwoitą, nie przyznać się do takiej dumki, i rzekł:
— Oj, panyczu, to ja tak nie dumał!
— Przyznaj się stary!
— Ta...
— Już ja widzę po twoim garbie —
— Ta, panycz wszystko znaje —
— No, no, nie frasuj się! Gdy przyjedziemy do wielkiego miasta, to zapomnisz o mogiłach i trzech krzyżykach.
— Takoj to panyczu będzie zawsze na «czudżyni».
— Kupię ci pole, wystawię chałupę i będziesz jak w ojczyźnie.
— Ojczyznę daje Hospod - Boh! — mruknął stary Ukrainiec, obrócił się do koni i więcej ani słowa nie odpowiedział.
Tymczasem palił podróżny dalej swoje cygaro, uśmiechał się, patrząc na ruchomy garb starego Soroki, który sapał jak miech kowalski, i pluł na wszystkie trzy części świata, tylko do swego «panycza» ani razu się nie obrócił.
Teraz skręcała się droga aż na sam brzeg stawu. Na środku wody okazała się mała wysepka, ocieniona przecudnie wielkiemi drzewami, których zielone gałęzie odbijały się na jasnem tle wody. Z pomiędzy drzew wyglądały białe mury, ożywiając to ciche ustronie. Kilka kolumn starego kościółka zaglądało przez gęste liście, jak mury świątyni Wenery w poświęconym jej gaju.
Za każdym krokiem otwierał się coraz to inny widok. Tam gruzy murów zczerniałych i chwastem porosłych; tu wieża na pół rozwalona, dwa krzyże pochyło stojące; tu znowu biała ściana kościoła z jakimś obrazem na środku... A wszystko to ujęte było w przezroczyste ramy liścia, wody oraz nieba i tworzyło piękny, zachwycający widok.
W koło była cisza przyjemna, zwierciadło stawu było gładkie, spokojne, a z małej, zaczarowanej wysepki dolatywał głuchy harmonijny świegot ptasząt i cichy szmer liści.
Nie podobna było nie użyć tego widoku, nie zatrzymać się w tem czarownem ustroniu. Jadącemu za granicę wydawał się ten kraniec ziemi rodzinnej jak ostatni, gorący pocałunek kochanki, żegnający nas na długo, a może na zawsze!
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/97
Ta strona została przepisana.