tutaj, jakby na łańcuchu haniebnie ukutych zamiarów! Inaczej, byłbym oddawna tam, gdzie mnie święta wzywała powinność!... Panie szambelanie, wyrzekam się krwi twojej i bogactw! Drogi nasze dzielą się na zawsze. Obyśmy już nie spotkali się więcej! — i wypadł z komnaty.
— Szalony! Półgłówek! Rebeliant! — szambelan rzucił się ku drzwiom, i nagle przystanął. — Ależ opamięta się!... Bo niełacno wyrzec się krwi i żebrakiem zostać — zaśmiał się dziko — powróci i będzie u stóp moich skomlał.
Przeszedł się razy kilka. Spojrzał przez okno w noc ciemną. Zadzwonił. Wszedł pokojowiec.
— Gdzież jest panicz?
— Poszedł do jaśnie wielmożnej pani kasztelanowej.
— Do mojej matki... Dobrze. Odejdź.
Tymczasem czarna nadciągnęła chmura — i głucho zagrzmiało.
Jerzy przebiegł długi kurytarz. Z cicha otworzył rzeźbione podwoje i wszedł do niedużego pokoju. Był pusty, lecz z przyległego dochodziły go tłumione, chóralne powtórzenia: „Módl się za nami!“
Młodzian ostrożnie z ciężkiego adamaszku odchylił zasłonę i wszedł do obszernej komnaty.
W krześle wielkiem, poręczowem, siedziała pani sędziwa, w sukniach żałobnych. Oblicze jej bledszem wydawało się jeszcze przy czarnym kornecie na bielutkich włosach i wdowiej zasłonie.