Strona:Zacharyasiewicz - „Moje szczęście”.djvu/108

Ta strona została przepisana.

nych, a uczucie to rosło coraz więcéj w pragnienia nieugaszone. Czułam te pragnienia na moich ustach spalonych, słyszałam je w tajemniczém biciu serca, które mi zasnąć nie dało.
O Jerzym zrazu niewiele myślałam. Usunął się w tył aż pod ścianę, zkąd jak gdyby przez mgłę patrzał na mnie. Nie widziałam go dobrze, ani jego oczu, ani tego uśmiechu, który mnie zawsze przyciągał do siebie.
Dopiéro po północy zaczęła blednąć ta mgła, przez którą go widziałam. Wystąpił jasno przedemną, a nawet zbliżył się do mnie. Teraz oboje patrzyliśmy na siebie.
Zdawało mi się, że chciał się ze mną rozprawić.
Z mojéj strony czułam także potrzebę takiéj rozprawy. Byłam jakoby na rozdrożu, a chciałam być pewną, że tą tylko drogą, a nie inną pójść miałam. Nie chciałam nikomu krzywdy wyrządzić, ale téż nie chciałam kosztem mojéj godności kobiecéj dobijać się o szczęście, które się odemnie oddalało.
Czułam, że mnie kochał i wiedziałam, że ja dotąd go kocham, ale jeśli on dzisiaj, przy zmienioném położeniu, zawahał się i rozmyślił, to już tém samém wydał wyrok na swoją miłość.
Czyż w takim razie mam mu się narzucać, na szyję jego zarzucić ramiona i zatrzymać go wołając: Nie uciekaj odemnie, bo ja cię kocham! Zostań przy mnie, jak dawniéj, choćbyś się miał czuć pokorniej-