Strona:Zacharyasiewicz - „Moje szczęście”.djvu/117

Ta strona została przepisana.

— Od dnia, w którym stałaś się pani bogata, wyjątkowo bogatą, rozmawiamy z sobą tylko półsłówkami, nie szczędząc ironii...
— Któż temu winien?
— Nagła zmiana sytuacyi.
— Cóż ona zmienia?
— Wszystko!
Westchnęłam. Zdawało mi się, że mówimy już o naszéj przeszłości.
— Czy i ja zmieniłam się?
— Sądzę, że tak jest, chociażbyś pani sama o tém nie wiedziała!... Nie jesteśmy równi!
— Więc téj nierówności obawiasz się pan? I z tego powodu wolisz raczéj zrezygnować z niéj, niż się jéj poddać?
— Rezygnacya jest często żelazną koniecznością...
— Więc już pojednałeś się pan z rezygnacyą? — zawołałam skwapliwie, bo łzy cisnęły mi się do oczu.
Wziął mnie lekko za rękę.
— Nie dotykaj pani tak szorstko bolesnéj rany mego serca — rzekł miękkim głosem, bo na to nie zasłużyłem. Mogę uledz żelaznéj nieubłaganéj konieczności, mogę się złamać pod ciosem nieprzepartym, ale nie ułożę się naprzód wygodnie, aby mnie zbyt boleśnie nie trafił.
— Czyż byłby on dla pana bardzo bolesny?
— Zależy od tego z czyjejby wyszedł ręki.