Pewnego wieczora znalazła się sposobność, chociaż niezbyt zręcznie przezemnie obrana.
Tańczyłam właśnie polkę „trottense” z moim porucznikiem od ułanów. Przy takim tancerzu wyglądałam zapewne bardzo świetnie, bo słyszałam z kanap i z fotelów różne wykrzykniki zachwytu.
Po części może przyczyniła się do tego moja suknia „vert de Nil”, z przodem, pokrytym falbaną koronkową, a na ramionach spięta brylantowemi półksiężycami.
Postanowiłam skorzystać z wrażenia, jakie wywołałam i opuściłam tancerza przed fotelem, na którym siedział rozmarzony doktór filozof.
Zarumienił się jak Serafin, gdy się ujrzał w mojéj atmosferze i szybko powstał z fotelu, odstępując mi go na odpoczynek. Przyjąłam ofiarę, ale wezwałam go, aby się postarał o inny fotel i przy mnie usiadł.
Zawahał się chwilę, ale właśnie opróżniło się sąsiednie krzesło. Nie było wyboru, musiał usiąść.
Widziałam, że czynił to nawet z pewnym wewnętrznym uporem.
— Czy pan nie tańczysz? — zapytałam, chłodzące się wachlarzem.
— Nie tańczę — odpowiedział, spuszczając oczy na parkiety.
— Nigdy pan nie tańczyłeś?
Strona:Zacharyasiewicz - „Moje szczęście”.djvu/155
Ta strona została przepisana.