stało wspomnienie. Wszystko to, co w téj atmosferze brzęczało, należało do wielkiéj rodziny efemeryd, które przed wschodem słońca się rodzą, a po zachodzie giną.
Szum ten jednak miał swoje powaby. Podrażniał nieszkodliwie zmysły, wypełniał długie, nudne godziny wieczorów zimowych, a w najgorszym razie obiecywał, jak w grze loteryjnéj, pewne drobne wygrane, które nie wymagały wielkich stawek. Miał przytém cechę pewnéj sztuki, a każda sztuka bawi. Były w niéj pewne tony artystyczne, zrozumiałe dla wtajemniczonych. Artystyczna ta przyprawa życia kosztowała wprawdzie wiele pieniędzy, ale za to ekspens moralny był bardzo skromny.
Jeżeli więc z jednéj strony widać było lukulusową rozrzutność, a z drugiéj widoczna była oszczędność.
W ten sposób można się było nieźle zabawiać, jeżeli tylko środki pieniężne na to pozwalały. Bawili się więc ci, którzy się tak bawić mogli.
Przyzwyczaiłam się powoli do takiego życia. Szum ten dźwięczny, choć nie zawsze zrozumiały, wydawał mi się, jak owe „pieśni bez słów.” Słucha się ich z przyjemnością, ale każdy co innego w nich słyszy. Dla mnie były one pewném przyjemném odurzeniem. Wiedziałam, że to sen tylko, ale nie chciałam się z niego obudzić.
Nie pytałam, jaka potém czekała mnie rzeczywi-
Strona:Zacharyasiewicz - „Moje szczęście”.djvu/160
Ta strona została przepisana.