Brylanty na ramionach świeciły jasno, tylko kwiatki więcéj zwiędły.
Nie budziłam służącéj, która zasnęła; sama rozebrałam się.
Po kilku godzinach wstałam spokojna. Przy śniadaniu mówiła pani Zenobia wiele o wczorajszym wieczorku, łączyła różne pary, a niektóre małżeństwa rozwiązywała. Ujrzała to i owo i z tego snuła różne domysły. Zabawnie było, gdy panią Sylwię, jedną z wesołych przyjaciółek moich, posądzała o pewne zamiary względem młodego kniazia. Roześmiałam siłę na to, wiedząc, że pani Sylwia robiła to w moim interesie, aby innym nie zabierał miejsca przy mnie. Sama raz o to ją prosiłam.
Nie wiedziała o tém pani Zenobia, ale niewiele także martwiła się tą apostazyą księcia Jarosława, utrzymując, że takie antrakta w sztuce starania się o pannę wcale mężczyznom nie szkodzą. Opowiadała mi, jak pan Salezy, już po zaręczynach, szalał za jedną Angielką, która miała rude włosy; za nią do Irlandyi, a z nią do Hiszpanii pojechał, a przecież w oznaczonym terminie swoją Taidę poślubił i dotąd wzorowym jest mężem.
Różne rzeczy opowiadała mi jeszcze pani Zenobia, a były i takie z których uśmiałyśmy się serdecznie.
Przed obiadem miałyśmy zrobić kilka wizyt, wyszłam więc do mego pokoju, aby się ubrać.
Strona:Zacharyasiewicz - „Moje szczęście”.djvu/180
Ta strona została przepisana.