jakby życie nasze składało się z nieustannéj biesiady, jakbyśmy nieustannie połykać miały bakalie po bakaliach.
— Que voulez vous? Takie prawo natury. Patrz na zwierzęta. Jak one żyją? Jedzą i śpią, bawią się z sobą lub kąsają, śpią i jędzą.
— Mówisz tylko o zwierzętach.
— Uczą nas dzisiaj, że jesteśmy, jeżeli nie zupełnie, to przynajmniéj w połowie zwierzętami.
— Któż znów tak utrzymuje?
— Rozumié się, że nie pan Celestyn! Ale on ma inne oczy! Czyś ty zajrzała dobrze w jego oczy? Zdaje się, żeś wczoraj trochę próbowała... Jego oczy widzą aniołów w niebie, cherubinów, serafinów, archaniołów i tym podobnych dostojników niebieskich. Ale ja, na twojém miejscu, nauczyłabym go i na ziemi adorować chociażby pół-anioła w sukni „vert de Nil”, spiętéj na ramionach brylantami!
Roześmiałam się.
— Śmiejesz się? A ja ci powiadam c'est une chose très delicieuse, widziéć takiego anachoretę, klęczącego u stóp kobiety! Powiedz mi, kiedy to nastąpi, a przyjdę, aby patrzéć, choćby przez dziurkę od klucza, na tak wspaniałe tableau!
Zaczęłam śmiać się szczerze i serdecznie.
— Prawię tu różne głupstwa, — zawołała zrywając się i po chwili biorąc naraz kapelusz, mufkę i zarzutkę, a tu ściemniło się na piękne!
Strona:Zacharyasiewicz - „Moje szczęście”.djvu/186
Ta strona została przepisana.