Strona:Zacharyasiewicz - „Moje szczęście”.djvu/206

Ta strona została przepisana.

ły, tak, że wyglądała na brunetkę. Twarz jéj była bledsza i jakby smutkiem owiana.
Ściskałyśmy się i całowały bez końca i rzuciłyśmy sobie setki zapytań, na które żadna z nas odpowiedzi nie czekała.
A odpowiedzi byłyby zawsze ciekawe. Na pensyi przysięgłyśmy sobie miłość dozgonną, a po rozstaniu się pisywałyśmy cały jeden rok do siebie. Listy zrazu długie, kurczyły się coraz więcéj i w końcu ustały. Ojcu sprawiały te listy wielką radość, a nawet kładł je na stole, gdy sąsiedzi nas odwiedzali. Gdy ustały, martwił się, a nawet zachęcał mię do powtórzenia nieodwzajemnionéj korespondencyi.
Wyobrażałam sobie, jaką radość sprawi mu obecnie moja przyjaciółka, którą posądzałam o zapomnienie koleżanki, żyjącéj w jakiémś zapadłém pustkowiu.
— Czy wiesz — mówiła do mnie — że mi cuda opowiadano o tobie, o twojém szczęściu. Twój buduar opisywano mi, jako cudo fantazyi!
Zbliżyła się do ścian i zaczęła dotykać się draperyi, skał podwodnych, umieszczonych po rogach, od których pięły się po ścianie koralowe konary. Firanki, draperye, pokrycia stołowe brała do ręki, próbując jakości materyi.
— Śliczne, gustowne, no, no — i drogie! Te dwa przymioty w urządzeniu domu muszą się łączyć w naszéj sferze. Bankier i przemysłowiec może się tylko wysilić na bogactwo, ale ta finezya smaku, ce parfum