Strona:Zacharyasiewicz - „Moje szczęście”.djvu/208

Ta strona została przepisana.

Très bien, będę się jéj radziła.
I uściskałyśmy się obie, jakby po czułych wynurzeniach przyjaciółek, które się dawno nie widziały.
Idalka spojrzała z uwagą na moje włosy.
— Nic się nie zmieniły — rzekła — czy już nie nosisz tych loczków, choćby tylko do śniadania à la fourchette?
— Moja fryzyerka powiada, że już wyszły z mody.
— Szkoda! Tak ci było do twarzy.
— Moda jest naszym tyranem, a często nawet dla niéj wyrzekamy się naszéj próżności.
— To prawda, ale czegoś słuchać potrzeba, bo inaczéj mogłybyśmy zdziczéć. Ja, naprzykład, przyjeżdżam z dalekiéj północy, a jestem tak samo prawie ubrana, jak ty. Ale wiesz co? Przychodzi mi wyborna myśl do głowy. Będziemy się ubierały jednako, jak siostrzyczki i nazwiemy się insèparables... Czy znasz te dziwaczne małe papużki?. Nie większe są od wróbla, a zawsze muszą być oboje razem, tak, aby się skrzydełkami siebie dotykały. Siedzą tak w klatce, we wspólném więzieniu, zawsze, przy sobie przez całe dni, tygodnie, lata. Gdy jedno zachoruje, odyma się i drugie, a gdy jedno zginie, ginie i drugie. Dziwny kaprys natury!
Niemiły dreszcz przebiegł po moich nerwach.
— Dlaczego nazywasz to kaprysem? — zapytałam.
— Przecież nie zechcesz przenosić tego na ludzi! Jakby to wyglądało, gdybyśmy, jak dzikie Indyanki,