Strona:Zacharyasiewicz - „Moje szczęście”.djvu/218

Ta strona została przepisana.

gnać się miała, zabrałoby mi to tyle czasu, żebym wszystkiemu podołać nie mogła.
— Nie wszyscy są tak bogaci!
— Którym, niestety, tak trudno będzie dostać się do królestwa niebieskiego, jak trudno wielbłądowi przecisnąć się przez ucho igielne.
Pan Celestyn spojrzał na mnie pełném okiem.
— Nie mówiłem tego w takiém znaczeniu. Są bogaci, na których patrzymy ze współczuciem, a są tacy, którym zazdrościmy.
Spojrzał na mnie, jak gdybym do tych ostatnich należała.
— Do jakich więc pan mnie zaliczasz? — zapytałam z uśmiechem.
Spojrzał bojaźliwie na panią Zenobię. Była ona domyślną w takich razach i wstała natychmiast, aby coś poprawić koło firanek. Od firanek zaszła do żardynierek i zaczęła z kwiatów uschłe liście oskubywać. Słowem, starała się nic nie słyszéć.
— Pani zadała mi trudne pytanie, — rzekł do mnie, gdy już pani Zenobia przy oknie stała — bo właściwie pani należysz do istot wyjątkowych. Pani nie potrzebujesz nigdy się witać i z nikim się żegnać. Pani wszystko z sobą przynosisz, a co posiadasz, nikt pani tego odebrać nie może. Jesteś pani sama bogactwem, którego można tylko pożądać, ale któremu zazdrościć nie można.
— Pan tak subtelnie umiesz rozróżniać rzeczy