Strona:Zacharyasiewicz - „Moje szczęście”.djvu/281

Ta strona została przepisana.

niała moje serce, gdym pomyślała o sobie. Było mi tak lekko i swobodnie, jak po spowiedzi. Jedna tylko chmurka niepokoiła mnie. Moja rekuza, dana księciu Jarosławowi, mogła narobić w mieście wiele hałasu. Posądzonoby mnie, że śród takich okoliczności urządziłam to dla efektu. Ale na to nie było już rady.
Wyszłam na herbatę do pani Zenobii.
Ojca nie było przy herbacie. Wyszedł rano na miasto, chcąc jeszcze kilku znajomych na jutro zaprosić.
Pani Zenobia pocałowała mnie, jak zwykle, w głowę na dzieńdobry, nic jednak do mnie nie przemówiła.
Nie zwróciła uwagi na moje klasztorne ubranie, chociaż zwykle miała coś do powiedzenia.
Piłyśmy herbatę w milczeniu. Pani Zenobia kończyła romans angielski, a ja przeglądałam ilustracye, leżące na srebrnéj tacy.
Skończywszy przeglądanie, chciałam wziąć gazetę poranną, gdy obok niéj zobaczyłam kilka listów rozpieczętowanych.
Wzięłam je do ręki. Były w nich nasze karty, zapraszające na jutrzejszy wieczór, z uwiadomieniem, że zaproszeni przyjść nie mogą. Jedni tłómaczyli się chorobą, inni różnemi interesami. Niektóre były wprost zwrócone bez dania racyi.
— Cóż to jest? — zapytałam zdziwiona.