Strona:Zacharyasiewicz - „Moje szczęście”.djvu/299

Ta strona została przepisana.

względem wyświadczyłem państwu pewne usługi. Stanąłem, jak mur i krzyknąłem: „Wara, bo sprawa ze mną”. Znają mnie i boją się. Pokiereszowałem już ze trzydziestu, a dwóch wyekspedyowałem na drugi świat. Tym sposobem mieliście państwo drogę otwartą i zamiecioną.
Długie tyrady pana Achila wróciły mi przytomność.
— Dla nieznanego dotąd rycerza uciśnionych cześć i pozdrowienie — ozwałam się z wymuszonym uśmiechem.
— Dobry humor pani — odpowiedział pan Achil — daje mi otuchę, że sprawa dobrze się zakończy. Uwolnisz mnie pani od ckliwych wynurzeń i przyrzeczeń sentymentalnych, a przyjmiesz pewną rękę człowieka, przed którym wszyscy mają respekt.
— Nie wiem jeszcze, do czego pan zmierzasz?
— Zmierzam do téj białéj, drobnéj rączki, która teraz ucałować pragnę.
Cofnęłam się z fotelem. Była to dla mnie niespodzianka.
— Byłoby to zbyt wielkie poświęcenie ze strony pana — odpowiedziałam z gorzkim uśmiechem.
— Raczéj byłoby szczęściem dla mnie, do którego oddawna wzdycham. A jeżeli dzisiaj ośmieliłem się do tego kroku, to tylko w przekonaniu, że panią przeciw wszelkiéj kalumnii zasłonię.
Łzy zasłoniły mi oczy.