Strona:Zacharyasiewicz - „Moje szczęście”.djvu/305

Ta strona została przepisana.

z Wenecyi powróciła. Ludziska trochę zrazu sarkali na bezbożnych „krewnych”, ale potém utarło się jakoś i ustało. Dzisiaj szanują ich wszyscy i poważają, chodzą do nich na smaczne obiadki, całują ich i ściskają się z nimi.
— Lepiéj już nie żyć na świecie! — zawołałam, padając na fotel.
— Będziesz żyła i będziesz się śmiała z tego, żeś chciała umrzéć. Tylko cierpliwości, a mam nadzieję, że wszystko złoży się dobrze.
Ta cyniczna pociecha dobiła mię. Trudno było osądzić, kto wyrządził mi większą krzywdę, czy źli ludzie, czy miłościwa pocieszylka.
Zakryłam oczy i wsunęłam się w fotel, aby mnie nikt nie widział, aby na moją hańbę nie patrzał.
— Na teraz — mówiła daléj pani Adela — niéma co tu siedziéć, jak na pręgierzu. Potrzeba wyjechać za granicę, albo tymczasem na wieś. Szkoda, że pani Zenobia jest już za słaba i zmęczona, aby za granicą mogła ci matkować. Ale nie martw się, postaramy się o inną.
Pani Adela mówiła to z uśmiechem figlarnym, jakim zazwyczaj lubią popisywać się pensyonarki.
Z tym samym uśmiechem spojrzała na ojca i oboje odeszli do dalszych pokojów.
Gdym się uczuła sama, ścisnęło mi się serce i zaczęłam konwulsyjnie płakać.