Strona:Zacharyasiewicz - „Moje szczęście”.djvu/327

Ta strona została przepisana.

Zdaje się, że nieudane projekta w stolicy przygnębiły ją. Siedziała milcząca i nic się nie odzywała.
Skończywszy rzecz o nieboszczyku, sięgnął ojciec do kieszeni, jak gdyby sobie coś przypomniał.
— Dostałem dzisiaj list od księżnéj, — rzekł, rozwijając wonny różowy papier — która pyta o wasze zdrowie. Dla Anetki tysiące uścisków. Nazywa cię pieszczotką swoją, o któréj we dnie i w nocy śni i marzy. Kocha cię nad życie i myśli ciągle o twojém szczęściu. Chce nas tutaj odwiedzić, byle tylko drogi się poprawiły.
List sprawił na mnie przykre uczucie. Przypomniał przeszłość niedawną, którą już w grobie złożyłam. Nic jednak ojcu nie odpowiedziałam. Sam podjął dalszą rozmowę:
— Nie na rękę jest mi ten przyjazd księżnéj. Życzyłbym sobie bardzo tego, a głównie dla ciebie, moja Anetko, która tu siedzisz jak zakonnica, ale wśród dzisiejszych okoliczności wolałbym, aby to nie nastąpiło. Dom nasz wygląda jak karczma obdarta, służba nie ubrana należycie, a ekwipaże pamiętają czasy Noego. Słowem, nie mogę jéj przyjąć tak, jak na to zasługuje, bo tutaj potrzeba wszystko z gruntu burzyć i nanowo stawiać. Przeznaczam na to czas, gdy wyjedziemy za granicę. Pisałem nawet w tym względzie do Barskiego, aby przyjechał.
Ostatnie słowa poruszyły w mém sercu rój marzeń.