kiwał, a ja przeciągałam milczeniem chwile, które go od nieprzeczuwanéj nowiny oddzielały.
Nowiną tą, która miała zmienić moje położenie, był testament.
Długo przeciągałam, bo do wyjawienia tego, o czém on jeszcze nie wiedział, brakło mi odwagi.
Patrzał na mnie tak dziwnie. Spojrzenia te znałam z dawniejszych wspomnień, ale domieszało się teraz do nich coś innego. Był w nich jakiś smutek i żal, a od czasu do czasu przemawiał z nich wyrzut bolesny.
— Czy wszystkie rachunki już skończone? — zapytał, nie zmieniając spojrzenia.
— Rachunki? — odpowiedziałam ze łzami, które mi oczy zasłoniły — rachunki jeszcze nie zamknięte, ale zamknąć je musi... nieubłagana konieczność!
— Przy dobréj woli i zacnych chęciach ustają wszelkie inne względy, a nawet konieczność.
Uśmiechnęłam się przez łzy na te cieplejsze słowa, a wziąwszy leżące na biurku papiery, podałam Jerzemu.
Był to testament.
Jerzy zaczął czytać. Czytał z coraz więcéj wytężoną uwagą. Blada twarz jego ożywiła się, na środku czoła pojawiły się dwie poważne zmarszczki.
— Zkądże się dostał ten dokument do rąk pani? — zapytał, patrząc na mnie z uwagą.
Opowiedziałam mu wszystko. Sprawiło to na nim wielkie wrażenie.
Strona:Zacharyasiewicz - „Moje szczęście”.djvu/334
Ta strona została przepisana.