— O porządną awanturę trudno dzisiaj, — odpowiedział z indygnacyą — albo to dzisiaj ludzie zdolni do porządnéj awantury? Pamiętam, gdym służył u tego pułkownika, co to...
Ziewnął i nie dokończył.
— Co to dzisiaj! — mówił po chwili. — Ani napiwka dobrego nie dadzą, a jak chcą pukać do siebie, to wyjadą za miasto, że i pies ich nie widzi.
— Czy w ostatnich dniach było co takiego?
— A wczoraj właśnie coś było. Przywieźli kogoś do szpitala. Niewiedziéć, czy tam żyje jeszcze, czy nie? Ale jutro z gazet będzie się można o tém dowiedziéć.
— Przyjacielu! — krzyknęłam, jakby ugodzona sztyletem — zbiegnij prędko na ulicę i poszukaj dorożki! Muszę cwałem jechać do szpitala. Obiecaj, co zechce!
Zaspany dotąd kelner oprzytomniał nieco. Spojrzał na mnie z uwagą.
— Jeżeli pani pilno do szpitala, — rzekł po chwili — to radzę wyjść na ulicę i siąść do piérwszéj spotkanéj dorożki.
Wzięłam służącą za rękę i obie zbiegłyśmy co tchu ze schodów.
Byłam pewną, że to Jerzy. Kogoż innego mogliby brać do szpitala?...
Na ulicy było wietrzno i ciemno. Żaden turkot nie dochodził do ucha, tylko tam, gdzieś po drugiéj
Strona:Zacharyasiewicz - „Moje szczęście”.djvu/359
Ta strona została przepisana.