Strona:Zacharyasiewicz - „Moje szczęście”.djvu/54

Ta strona została przepisana.

Zaparłam oddech i spojrzałam w milczeniu na ojca.
— Jesteś młodą i nie masz takich, jak ja, doświadczeń. Mimo to, wpadło ci zapewne w oko, że pan Barski zbyt gorliwie nami się opiekuje. Nawet nie wiész o wszystkiém. Nietylko, że podjął się trudnéj sanacyi naszego majątku, nietylko, że znaczną kwotę wyliczył Gotsonowi, a jeszcze znaczniejszą w gospodarstwo włożył i inne najpilniejsze pospłacał długi, ale dba coraz więcéj o nasze wygody. Upiększa, restauruje i stawia, a wczoraj zaproponował mi nawet pewną kwotę, gdybym chciał z tobą wycieczkę zrobić, abyś się rozerwała.
— Zacny, poczciwy!
— Otóż ta zacność jego wydaje mi się podejrzaną.
— Co mówisz, ojczulku?
— Przegląda po za tém jakiś osobisty interes.
Uderzyła mi krew do twarzy.
— Życzliwość jego — mówił daléj ojciec — jest zawsze zagadkową. Z platonicznéj życzliwości nie stawia się znaczniejszego kapitału na kartę. Wkładać w gospodarstwo, to znaczy grać w loteryę. Można zarobić, można przegrać.
— Zdaje się, że pan Jerzy obliczył dobrze — wtrąciłam nieśmiało.
— I ja wierzę, że obliczył dobrze, ale — dla siebie.