Strona:Zacharyasiewicz - „Moje szczęście”.djvu/61

Ta strona została przepisana.

wałem tę przestrzeń, która dotychczas jest między nami.
— Jakto, pan mógłbyś?
— Mowa być może tylko o pani.
— Mniemasz pan, że ja mogłabym...
— Pani jesteś młodą... Patrzysz na świat zarumienionym blaskiem jutrzenki i jesteś pewną, że ten różowy blask na cały dzień pozostanie! A jednak stać się może, że gdy słońce zejdzie w okazałych blaskach swoich, zapomnisz o różowéj mgle minionéj jutrzenki!
Zasmuciła mnie myśl, w tych słowach ukryta.
— Czy zasłużyłam sobie na to? — rzekłam z wyrzutem.
Pochwycił mnie za obie ręce.
— Nic nie mówię, — przerwał z pewném rozdrażnieniem — nic nie powiedziałem, coby pani ubliżyć mogło... Pragnę tylko szczęścia pani, szczęścia, któregoby nie zamącić nie mogło! A do niego prowadzi tylko droga pewna, choć dłuższa, z któréj wiele innych rzeczy obaczyć możemy, nie zbaczając jednak do nich!... Pani możesz jeszcze wiele obaczyć... Po cóż wiązać się wyraźniejszém słowem, które potém łamać potrzeba?
Łzy zalały mi oczy, chciałam je rękami zasłonić, ale nie mogłam ich podnieść. Trzymał je silnie, jakby chciał liczyć przyspieszone tętna mego serca... Przez powłokę łez widziałam twarz jego czerwoną, jak